Rok 2019 w muzyce: 10 uwag końcowych

1. Duże zmiany na szczycie. Nie przypominam sobie roku, w którym dostalibyśmy tak wielką falę utalentowanych debiutantów lub artystów mało znanych jeszcze 2-3 lata temu, niedługo po debiucie. I to falę, która z taką łatwością weszłaby do rocznych podsumowań. Konkrety? Bardzo proszę: Black Midi, Fontaines DC, Stella Donnelly, Little Simz, Weatherday, Billie Eilish, Sasami, Dave, Lizzo, Kali Malone, Big Thief, slowthai, Jamila Woods, Nilüfer Yanya, Salami Rose Joe Lewis, Sarathy Korwar, Julia Jacklin, 100 Gecs, Caroline Polachek. Warto też wspomnieć, kto w tych podsumowaniach robił za okrzepłych gigantów: Tyler, The Creator, Solange, Vampire Weekend, Brittany Howard, Angel Olsen, Michael Kiwanuka, FKA Twigs, Bon Iver, James Blake, Ariana Grande, Aldous Harding, JPEGMAFIA, Jessica Pratt, Weyes Blood, Taylor Swift, Danny Brown, Charli XCX, Lana Del Rey. Są gdzieś w tej czołówce pojedyncze nazwy i nazwiska, które znamy od dekad – Nick Cave, Swans, Freddie Gibbs & Madlib, Thom Yorke, Bill Callahan i Tool. Ktoś w tym przemyśle płytowym przetoczył krew. Dobra wiadomość jest taka, że jest więcej miejsca dla młodych. Zła – że prawdopodobnie ci starzy nie mają wiele do powiedzenia, a nawet jeśli wydają świetne albumy, to jest to kolejna porcja tego samego.   

2. Rok 2019 był kobietą. O różnych talentach, różnych konwencjach i kolorach skóry. Nie pamiętam tak mocnych 12 miesięcy w żeńskiej wokalistyce. O tym już pisałem w październiku, ale trzeba było być głuchym, żeby nie zauważyć zjawiska. Jestem w stanie rzucać przykłady z głowy: Sharon Van Etten, Little Simz, Jessica Pratt, Weyes Blood, Stella Donnelly, Nilüfer Yanya, Aldous Harding, Julia Jacklin, Billie Eilish, Amirtha Kidambi, Lingua Ignota, Ariana Grande, Lana Del Rey, Jenny Hval, Brittany Howard, Angel Olsen. Większość z nich nagrała najlepsze płyty w swojej dyskografii. Niestety, ta tendencja w mniejszym stopniu dotyczyła Polski. U nas broniły się raczej sekcje alternatywne (Enchanted Hunters, Cudowne Lata itd.) niż mainstreamowe. Za to na scenie klubowej – o, tu z całą pewnością rok 2019 jednak był w Polsce kobietą (FOQL, VTSS, Zamilska). 

3. Ekologia muzyczna. Różni artyści próbowali się jakoś odnieść do najważniejszej dyskusji toczącej się przez cały rok. Jedni próbowali żartować, inni na poważnie robili swoje, np. realizując nagrania terenowe – dość sensacyjne było dla mnie zainteresowanie, z jakim spotkał się zestaw Nature Denatured and Found Again firmowany przez Michaela Pisaro z gronem innych wykonawców. Field recording ogólnie miał niezły rok w kraju i za granicą (Jana Winderen, Maciej Wirmański, Botanica). Był też elementem powszechnie wykorzystywanym w nagraniach. Mirt w chyba najpełniejszy jak dotąd sposób połączył oba wątki swoich działań, proponując album mieszający syntezatory i field recording. Polskie trio William’s Things swą wspaniałą płytę A Soul Not All of Wood – poświęconą Henry’emu Thoreau – nagrywało w lesie. Wśród drzew inspiracji dla swej muzyki dalej szukał z dobrym skutkiem Janusz Jurga. Patryk Cannon wydał kasetę z muzyką inspirowaną przyrodą Doliny Baryczy.  Vojto Monteur z EABS nagrał solową płytę ambient zatopioną w odgłosach przyrody. Jego macierzysta formacja na Slavic Spirits też odnosiła się do przyrody. Mołr Drammaz kwestowali na lasy amazońskie. Natalia Przybysz swój zeszłoroczny winyl reklamowała jako ekologiczny. A ja, nieco szerzej, o muzyce nieekologicznej z samej swej natury pisałem tutaj

4. Upadająca Brytania. Drugi wielki temat roku, także w muzyce. I znów świetnie eksplorowany. Od strony tytułu i energii – na Nothing Great About Britain slowthai, który z tym programem przyjechał zresztą na Off Festival. Podczas wielu wydarzeń związanym z brytyjskim show biznesem, którego straty na różnych poziomach już się mierzy i przewiduje, choćby podczas Brit Awards, brexit stał się kluczowym tematem wypowiedzi i rozmów. Ale depresję angielskiej prowincji najlepiej wyśpiewał w tym roku Richard Dawson na albumie, który w dodatku już w tytule idealnie prorokuje realną już w tej chwili i bardzo trudną do uniknięcia datę wyjścia Wielkiej Brytanii ze wspólnoty: 2020.  

5. Przepraszam, tu biją. Kto ma odrobinę kontaktu z rzeczywistością, musiał się spodziewać, że w roku wyborczym polskie konflikty wybuchną ze zdwojoną siłą i ktoś gdzieś kogoś może uderzyć. Ale nie wiem, czy ktokolwiek spodziewał się tak frontalnego ataku na społeczność LGBT, który zorganizowały polskie władze zasilane schematami myślowymi skrajnej prawicy, paru wyjątkowo krzykliwych publicystów, spora rzesza trolli internetowych i niektórzy hierarchowie Kościoła katolickiego. Nagonka doprowadziła do wydarzeń w Białymstoku, brutalnego ataku na lokalny Marsz Równości, który relacjonowała prasa na całym świecie. Te wydarzenia okazały się ważnym impulsem dla artystów, szczególnie ze sceny klubowej. W połowie sierpnia ukazała się wyjątkowa, obejmująca 126 utworów charytatywna kompilacja Total Solidarity przygotowana przez kolektyw Oramics. Hasło Solidarności wziął sobie też na sztandary festiwal Unsound, zaangażowany w lokalne sprawy bardziej niż dotąd. Wsparcie dla środowisk LGBTQ+ polscy artyści wyrażali w różny sposób – choćby poprzez stosowne oznaczenia na płytach, jak w wypadku Innercity Ensemble. Warto pamiętać, kto w 2019 r. zachował się przyzwoicie.  

6. Wszystkie utrapienia rapu. Rok 2019 przyniósł wymowne zwycięstwo 27 do 25 raperów nad nie-raperami na OLiS-ie (w tej własnej statystyce uwzględniłem tylko pierwsze miejsca). Ale też ostateczną utratę kontroli nad rapem tzw. środowisku. Zbiorowymi szaleństwami (jak osuwająca się w patointelektualizm dyskusja na temat wywołującej nośny temat, ale artystycznie słabej Patointeligencji) rządzili celebryci, a pompowały je mainstreamowe media (mam nadzieję, że moja gazeta przyczyniła się raczej do chłodzenia nastrojów dzięki poradnikowi Marcina Flinta), youtube i rynek w czystej postaci. Cała nowa fala młodych raperów wykorzystuje fenomeny sieci, która każe artystów oceniać niczym memy, a popularne z dobrym artystycznie ostatnio tak bardzo rozmijało się podczas słynnej inwazji Jeden Osiem L w roku 2003.
Publicysta ekonomiczny Rafał Woś przy okazji promocji filmu Proceder, w który sam był zaangażowany, na poważnie lansował tezę o lewicowości polskiego rapu. W tym samym czasie wytwórnie monetyzowały zjawisko według dość twardych kapitalistycznych reguł, od skarpet po stadiony narodowe, czego ubocznym skutkiem były wirusowo rozchodzące się single i zadziwiająco mizerne albumy. Polski rap trafił na Pudelka i zaczął powoli sobie uświadamiać, że musi zająć stanowisko w sporze dotyczącym środowisk LGBT. Dyskusję o mizoginii i problemach męskiej szatni w polskim rapie prowokujące ją środowiska lewicowe wygrały gładko na punkty, choć trzeba przyznać, że w obronie rapu stanęły nieliczne w środowisku kobiety. Maciej Kryński w ciekawym – i opublikowanym rzutem na taśmę – tekście w Dwutygodniku przekonuje, że to w ogóle koniec polskiego hip-hopu.
Ciekawe jest to, że gdy tak spojrzeć na ostatnich 12 miesięcy przez pryzmat krajowego rapu, łatwo dojść do wniosku, że ostatecznie tymi najbardziej dopracowanymi albumami były pierwsza solowa płyta Sokoła i kolejny, nieco słabszy od poprzednich, album duetu PRO8L3M. Cała czołówka pozostałych wydawnictw, które pozostawiły mi po sobie najlepsze wrażenie, to w rzeczywistości różne formy poruszania się po granicach gatunku: Piernikowski, Legendarny Afrojax, Klocuch, Koza. Hip-hop był zarazem wciąż największą słowotwórczą siłą w języku polskim.

7. Narracje Afroamerykanek. Po wieloletnim odrabianiu zaległości z kultury afroamerykańskiej w ostatnich latach – od Beyonce po muzykę improwizowaną – zdominowała tę dziedzinę perspektywa feministyczna. Głos podwójnie dyskryminowanych był w tym roku wyjątkowo silny. Styl, w ramach którego poszukujące artystki o afroamerykańskich lub latynoamerykańskich korzeniach odkrywają swoją historię, wyjątkowy – tu drogę utorowała innym eklektyczna muzyka Matany Roberts. Ona sama zresztą wydała w roku 2019 znakomitą czwartą część cyklu Coin Coin. Konkurencją byłą dla niej nowa płyta Moor Mother, ale przede wszystkim albumy Jaimie Branch – z jednym z najbardziej hymnicznych nagrań roku: Prayer for Amerikkka – oraz Elder Ones kierowane przez Amirthę Kidambi, jedną z wokalnych bohaterek ostatnich 12 miesięcy.  A Yatta na swoim zeszłorocznym albumie zmieniła tę podwójną dyskryminację w potrójną (trzeci próg wykluczenia to transseksualizm). Doprecyzujmy więc uwagę nr 2 – muzyka była w roku 2019 czarnoskórą kobietą. 

8. Orkiestry wielokulturowe. Duże składy, o których pisywałem wcześniej w kontekście Polski i Skandynawii (Fire! Orchestra i tym razem zameldowała się z wciągającym albumem), nagrywały najciekawszą w tym roku muzykę z pogranicza kultur. Odpowiedzialni za to byli Egipcjanin Maurice Louca (album Elephantine), Sarathy Korwar (nagrywany z hinduskimi raperami More Arriving), a wreszcie Sam Shalabi (wydany pod koniec roku album formacji Land Of Kush) i wreszcie francusko-libańska orkiestra Oiseaux-Tempête, która wydała właśnie najlepszy album w dyskografii. 

9. Made In Japan. Efekt jednej premiery – wydanego w lutym archiwalnego zbioru 環境音楽 Kankyō Ongaku: Japanese Ambient, Environmental & New Age Music 1980–1990 wytwórni Light In The Attic – rozszedł się w kolejnych miesiącach jak kręgi po wodzie. Wytwórnia WRWTFWW wznowiła albumy bohaterów tamtej kompilacji: Satoshiego Ashikawy, Yutaki Hirose i Yoshio Ojimy. Ten ostatni wydał też wyborny album w towarzystwie duetu Visible Cloaks. Stare nastroje japońskiego ambientu słychać też było na albumie Meitei. Nowe ciekawe płyty z elektroniczną muzyką ambient mającą coś z tamtej tradycji wydali też Kenji Kihara, Chihei Hatakeyama, Hoshina Anniversary czy Asuna (w duecie z Janem Jelinkiem, z którym w grudniu wystąpili w Warszawie), jest płyta Susumu Yokoty. Nieprzystępność tej japońskiej sceny – wielu wykonawców nie ma w streamingu, płyty w obszarze zachodnim w ogóle często nie wychodziły – zamieniło się w minionym roku w wyzwanie. Nieźle się w ten klimat wpisał polski duet Gaijin Blues ze swoim soundtrackiem do wymyślonej gry wideo. Japonią fascynował się – i odnosił wprost do tamtejszej sceny ambient – Albert Karch.

 

10. Organy nieograne. Podczas gdy syntezatory nigdy nie były tak łatwo dostępne i powszechne, mechanika wielkich organów, niedostępnych na wyciągnięcie ręki, staje się nagle bardziej inspirująca. Czasem – jak Kali Malone, autorka znakomitej, minimalistycznej płyty The Sacrificial Code – warto się dla takiego instrumentu przenieść do Europy. Ten sam instrument towarzyszył w tym roku po raz kolejny Ellen Arkbro (Chords), a Mai S.K. Ratkje przyniósł w tym roku odświeżenie brzmienia i jeden z najlepszych albumów w jej dyskografii (Sult). Jeśli dziwicie się znów, że same kobiety, zajrzyjcie raz jeszcze do punktów 1, 2 i 7. Gdzieś widocznie musiały się podziać te uzdolnione muzycznie artystki, które nie trafiają do rapu.