Rekordowe wyniki żeńskiej wokalistyki

Rok w kobiecej wokalistyce jeszcze się nie skończył, a mocnych propozycji do pierwszej trójki więcej niż miejsc w pierwszej dziesiątce. Krótko podsumuję przebieg wydarzeń. Najpierw wyszła Sharon Van Etten i zebrała dobre recenzje, ale za chwilę Jessica Pratt pozamiatała. Też tylko na chwilę, bo zaraz przyszła Weyes Blood, wprowadzając element zaskoczenia, pogłębiony tylko, gdy pojawiła się debiutancka Nilüfer Yanya. Wydawało się, że sytuację ustali Aldous Harding, ale tę wystraszyła Lingua Ignota. Na moment na wszystkie kanały weszła Taylor Swift, cała na różowo, ją z kolei zasłoniła gabarytami utworów Lana Del Rey, przegoniona za moment w emocjach przez Jenny Hval, a później zepchnięta na bok przez Brittany Howard. Jutrzejsza premiera nowej płyty Angel Olsen pogłębi zamieszanie, ale zarazem wyklaruje sytuację – o części wymienionych wyżej płyt łatwiej będzie zapomnieć, słuchając tak udanego albumu jak All Mirrors.

Tyle statystyk, trochę sportowych. Reszta to już czysta sztuka. W wypadku Angel Olsen – sztuka zmieniania się i uczenia. Nowy album – ze swymi bogatymi smyczkowymi aranżacjami i brzmieniami syntezatorów – stanowi duże zaskoczenie i kompletną woltę, jeśli to zestawić z pierwszymi, folkowymi nagraniami, ale też poprzednim albumem My Woman. A 32-letnia Amerykanka uczy się nie tyle na własnych błędach, co na przewagach konkurencji. Na płycie numer cztery ciągle ogląda się trochę za PJ Harvey czy Cat Power, które sam wymieniałem jako punkty odniesienia pięć lat temu. Ale jednak w równej mierze spogląda na Julię Holter z okolic Have You In My Wilderness (Impasse, trochę Summer), szuka nowych, ambitnych punktów odniesienia. Przy czym podsłuchiwanie konkurencji dotyczy brzmienia, a nie utworów – Olsen jest świetną autorką i jako taka błyszczy na All Mirrors, dostarczając płytę przynajmniej w połowie wypełnioną potencjalnymi singlami – poza dwiema pierwszymi piosenkami, już zapowiadającymi album, warto wspomnieć szczególnie utwór Summer, zapewne kolejny singiel. W każdym razie tak przebojowej i tak mocnej płyty Olsen dotąd nie miała.

Autorka podjęła tu dwie decyzje brzmieniowe. Jedną świetną i drugą, której sens łatwiej podważyć. Tą pierwszą jest współpraca z Jherekiem Bischoffem. Niezłym kompozytorem, o którego nagraniach pisywałem tu parokrotnie (choćby tutaj i tutaj), stałym współpracownikiem choćby Amandy Palmer i świetnym aranżerem partii orkiestrowych – ich rozmaitość i odstawanie od sztampy smyczków w popie uderza tu na każdym kroku. Budują dramaturgię płyty na równi z partiami wokalnymi Olsen. Szczególne wrażenie robi Endgame z zatopioną wśród orkiestry melancholijną partią trąbki, misterne, intymne Tonight, no i mój ulubiony moment: New Love Cassette – chłodna, syntezatorowa ballada rozdzierana partią smyczków w stylu Jean-Claude’a Vanniera (od Gainsbourga do Pattona – wiadomo) z najlepszych czasów. O tym klasyku popowych aranży też już wspominałem na Polifonii.

Druga decyzja, ta bardziej ryzykowna, to zatrudnienie do produkcji albumu Johna Congletona, który – wśród wielu innych, bo to zapracowany człowiek – miał dotąd na koncie jej płytę Burn Your Fire with No Witness. Congleton ma niezłą rękę, ale ostatnio dość ciężką, jeśli chodzi o pracę nad dynamiką nagrań. Wspomnę tylko recenzowane tu w styczniu nagrania Sharon Van Etten (co ciekawe, też wydane przez Jagjaguwar, więc może i wytwórnia ma w tym udział). Kompresji dynamiki było tam nieco zbyt dużo. U Olsen słychać ją mocniej w nagraniach, które potrzebowały dodatkowego emocjonalnego „dobicia”. Na szczęście tylko selektywnie, ale i to zostawia drobne wątpliwości – słuchałem zresztą płyty w przedpremierowej, cyfrowej wersji.

Nie mam w żadnym razie wątpliwości co do ciężaru gatunkowego tej płyty, a szerokość zainteresowań jej autorki budzi wrażenie i jest w stanie przyciągnąć uwagę słuchaczy wielu wymienionych w pierwszym akapicie wokalistek. Ale ciągle do końca nie wiem, kim naprawdę jest Angel Olsen.

ANGEL OLSEN All Mirrors, Jagjaguwar 2019, 8-9/10