5 powakacyjnych rekomendacji

Ręka do góry, kto przeczytał „prowokacyjnych”? To specjalnie, taka prowokacja. Zresztą cóż dziś nie może być prowokacją? Wybaczcie natrętną cyfrę w tytule, ale nieoznakowanego (nieopisanego, nieocenionego) towaru na koniec wakacji zostało mi dużo. W samych notach o nieopisanych wcześniej wydawnictwach (4 obce i jedno krajowe) prowokacji już nie ma. Wybrałem parę ciekawych albumów z ostatnich dwóch miesięcy, a ponieważ nie mam w zwyczaju zmuszać kogoś do przeklikiwania przez kilka wpisów w poszukiwaniu dość krótkich jednak not o płytach (raz coś takiego zrobiłem raz jeden, ale dla czystej prowokacji), spróbuję Was sprowokować do zainteresowania Jherekiem Bischoffem, Morganem Deltem, PSM, Ryleyem i Scottem Walkerami w inny sposób. W kolejności alfabetycznej.

JHEREK BISCHOFF Cistern, The Leaf Label 2016, 7/10
Kompozytor i aranżer ze Stanów, który ma wyjątkowo dobry sezon. Jeśli ktoś słuchał jego hołdu dla Bowiego nagranego z Amandą Palmer, ten wie, że Bischoff potrafił się odnaleźć w odpowiednim czasie i w odpowiednim stylu. Co jakoś się przekłada na jego nową solową płytę – znów orkiestrową, choć od razu trzeba zaznaczyć, że te swoje orkiestrowe pomysły kreśli teraz z coraz większym rozmachem. To minimalizm z wrażliwością postrocka i czasem jakimś amerykańskim folkowym przegięciem rodem z rodeo – bo pobrzmiewa i tu gdzieś ta ekstrawagancka nuta znana z jego wersji Heroes. Instrumenty smyczkowe czarują różnorodnością, ale i tak najatrakcyjniej robi się wtedy, gdy Bischoff korzysta właśnie z patentów z postrocka czy muzyki filmowej, kreując powtarzający się motyw Closer to Closure, a potem nawiązuje do postpunka w Headless z gitarą basową w roli nośnika melodii. W niemal każdym utworze dałoby się wychwycić nutę z Angelo Badalamentiego. A jeśli przypomnimy sobie, że Bischoff pracował z Xiu Xiu przy niedawnej nowej wersji muzyki do Twin Peaks, łatwo będzie prześledzić drogę tych inspiracji… Bardziej dramatyczna końcówka, w tym tytułowy Cistern z potężnym motywem głównym powtarzanym na tle strzelistego crescendo smyczków, dalej mogłoby być niezłą ścieżką dźwiękową jakiegoś filmu.

MORGAN DELT Phaze Zero, Sub Pop 2016, 6/10
Post-wakacyjna płyta pod każdym względem. Po pierwsze, najmłodsza z prezentowanych, bo ukazała się ledwie kilka dni temu. Po drugie, przynosi psychodeliczną muzykę, w której proporcje słodyczy, ciepła i nostalgii zgadzają się pewnie z nastrojem końca wakacji. Kalifornijczyk Morgan Delt przenosi się tym razem do katalogu Sub Popu, dla którego pewnie będzie raczej wsparciem i poszerzeniem, choć trzeba od razu zaznaczyć, że muzycznie nawiązuje do estetyki mocno już dziś wyeksploatowanego hipisowskiego popu, czyli studyjnie poprawionych i doprawionych elektroniką lat 60. Tame Impala, a nawet MGMT wydeptali już wiele ścieżek, którymi podąża Delt. W momentach najmniej piosenkowych, a najbardziej rozwichrzonych Kalifornijczyk nawiązuje też do działań nieco mniej znanej formacji Olivia Tremor Control. Mocno skompresowana muzyka z wybijającymi się w nieco zbyt ostentacyjny sposób i powtarzającymi do znudzenia krótkimi melodiami. Pod względem kompozycji – byłaby z tego kapitalna EP-ka. W dłuższym formacie jest za mało odkrywcze i za mało pobudzające. Choć może wymagam zbyt wiele.

PSM Lis, Tokarnia 2016, 7/10
Dość cicho w mediach na temat debiutu formacji PSM, który ukazał się w środku wakacji nakładem Tokarnia Music Production – instytucji najlepiej znanej (i cenionej) jako studio nagrań prowadzone przez Jana Smoczyńskiego. Ten ostatni gra tu na syntezatorach, a wspomagają go świetny Łukasz Poprawski (saksofon altowy, fagot) i dobrze znany Michał Miśkiewicz (perkusja), którego styl, poza pewną stałą powściągliwością, trudno będzie zidentyfikować fanom dawnego Simple Acoustic Trio. Poza zwykłym zestawem Miśkiewicz gra tu na padach Rolanda. Brzmienia zdają się zresztą napędzać całe to wspólne, prowadzone dość chyba spontanicznie i bez nadęcia improwizacyjne przedsięwzięcie. Szczególnie w swobodnie grającej sekcji rytmicznej, do której w większości nagrań należy wpisać Smoczyńskiego z jego surowymi analogowymi ostinatami na Arpie, czasem przechodzącymi w jakiś lekko kosmiczny efekt, gdy pokręci gałką LFO (czy w tym wypadku – dla precyzji – suwakiem). To już okolice szkoły lubiącego syntezatory Roba Mazurka, albo nawet i krajowego Robotobiboka (który używał też Arp Odysseya), choć PSM w te rejony przylatuje z innej strony, lądując korytarzem jazzowym, z nienaganną techniką, ale i – mam wrażenie – sporym zdziwieniem, że zaniosło ich w takie rejony. W ich wydaniu ta podlana syntetykami improwizacja jest czystsza, bardziej minimalistyczna, ale na tyle ciekawa, żeby oznaczyć sobie ich pozycję i kurs.

RYLEY WALKER Golden Sings That Have Been Sung, Dead Oceans 2016, 8/10
Amerykański artysta, któremu kibicuję tu od dwóch lat, od czasu płyty nagranej jeszcze dla Tompkins Square. Świetny gitarzysta, który niejako przy okazji pisał i śpiewał piosenki, ale z czasem odwrócił proporcje. Owszem, ciągle blisko Nicka Drake’a, ale znacznie bliżej teraz muzycznie do Vana Morrisona (którego Fair Play zdarzało mu się śpiewać i do którego nawiązywał już na płycie Primrose Green). Golden Sings That Have Been Sung to album, który potwierdza odwagę mierzenia się z największymi postaciami folku. Walker zaczyna być też moim zdaniem wyraźną konkurencją dla słabnącego ostatnio Sama Beama z Iron & Wine. Jest równie ciepły, melodyjny, a zarazem potrafi z utworów wykrzesać więcej dzięki partiom instrumentalnym (jak w nieco wyrywającym się z formatu piosenki Sullen Mind). To muzyka, której fenomenalnie się słucha, nawet wielokrotnie, ale pisze się już znacznie gorzej.

SCOTT WALKER The Childhood of a Leader, 4AD 2016, 6/10
Wybitny autor i wokalista pracuje tu jako twórca muzyki filmowej – do The Childhood of a Leader, nagrodzonej na festiwalu w Wenecji opowieści o dziewięcioletnim dyktatorze opartej na opowiadaniu Sartre’a. Temat dużego kalibru, a przy tym ciężki – i muzyka też nielekka. Nietrudno sobie wyobrazić, jak Scott Walker mknie w kierunku mocnych, sonorystycznych orkiestrowych jęków i zgrzytów, bo w tę stronę podąża nawet w swoim „piosenkowym” repertuarze. Pitchfork zobaczył w tej ścieżce coś bardziej radykalnego niż Aż poleje się krew Jonny’ego Greenwooda. Ja słyszę przede wszystkim coś głośniejszego niż Greenwood, ale jednocześnie bardzo filmowego i poza paroma bardziej rozbudowanymi utworami (efekciarski Opening, a potem ze dwa nagrania na końcu) złożonego z miniatur. W finale problemy się kumulują – niby słychać Scotta Walkera, ale w tych repetycjach słyszymy go w postaci najbardziej męczącej. Poza tym nie bardzo widzę sens, by się w tym zasłuchiwać bez filmu, który jako Dzieciństwo wodza powinien do Polski wejść w listopadzie. Posłałby ktoś może Walkerowi Króla Maciusia Pierwszego, jak go interesują takie tematy.