Z cicha pęk płyt

My tu gadu gadu, tymczasem w środku wakacji ukazała się kolejna partia reedycji płyt z serii Polish Jazz. Nie ma wokół tych sześciu wydawnictw tyle szumu, co wokół pierwszej, kwietniowej fali wznowień. Co zresztą nie dziwi. Po pierwsze dlatego, że nie pierwsza, tylko kolejna, a temat reedycji winylowych PJ – przełomowy w tym kontekście – został już omówiony poprzednio. Po drugie dlatego, że dobór albumów jest nieco bardziej oczywisty i na moje oko nie ma tu tytułów dotąd niewznawianych. Ale to ciągle sześć ważnych jazzowych polskich płyt. Co wybrać, jeśli nie kolekcjonujecie serii w całości?

new-orleans-stompersNowy sześciopak serii uzupełnia przede wszystkim jej prapoczątki. Jest vol. 1, czyli album New Orleans Stompers (6/10), który – jak mówili sami twórcy serii – był próbą nadrobienia pewnego formacyjnego etapu w rozwoju polskiego jazzu, na którym z kolei ten jazz nadrabiał historycznie stracone lata. A więc i wartość płyty Warszawskich Stompersów wydaje się dziś raczej historyczna – już w tamtych czasach słuchacz, jak wspominałem w dużym tekście dla Polityki, powoli rozglądał się za czymś innym.

polish-jazz-quartetZupełnie inaczej jest z vol. 3, czyli albumem Polish Jazz Quartet (8/10), eksportowego superkwartetu, którego zagraniczne poczynania (koncerty we Francji i w Niemczech) były jednym z sygnałów do tego, żeby działalność wydawniczą na tym polu w ogóle zaczynać. W składzie z Jan „Ptaszynem” Wróblewskim, Wojciechem Karolakiem, Juliuszem Sandeckim i Andrzejem Dąbrowskim, zespół grał już muzykę stosunkowo nowoczesną, bebop z niezwykle płynną frazą i oparty na mocnym swingu. Dziś ta płyta brzmi nieco staroświecko i owszem, może nawet stwarza w związku z tym pewien próg wejścia, ale warto dać się wciągnąć w rytmiczny świat takich utworów jak Twist na tureckim dywanie czy Przechadzka pustymi ulicami, żeby docenić tu nawet nie tyle kompozycje czy ówczesne – już wysokie – umiejętności poszczególnych muzyków, co świetne zespołowe zgranie kwartetu.

the-andrzej-trzaskowski-quintetPod numerem 4 ukrywa się płyta o jeszcze większym ciężarze gatunkowym, porównywalnym – wśród tych pierwszych płyt Polish Jazz – chyba tylko z Astigmatikiem. Czyli płyta zespołu nazywanego tu z angielska The Andrzej Trzaskowski Quintet (9/10), kierowanego przez jednego z wielkich pianistów-liderów polskiego jazzu lat 60. Trzaskowski, wcześniej muzyk Melomanów i The Wreckers, zatem ważna postać sceny od jej prapoczątków, wprowadza na tej płycie – może dzięki temu, że sam jest też świetnym twórcą muzyki ilustracyjnej, a może ze względu na skład muzyków (z młodziutkim Tomaszem Stańką i Januszem Muniakiem) – szczyptę tych cech, dzięki którym polski jazz zacznie się za chwilę wyróżniać. Swobodne operowanie formami komponowanymi różnej długości, włącznie z imponującym, rozbudowanym Synopsis. Orientacja na ilustracyjność w muzyce. Wreszcie warsztat związany z muzyką współczesną, otwarcie na pewne techniki awangardowe, a przy tym prymat melodii. Większość z tych elementów do dziś decyduje o wyjątkowości dobrych polskich płyt jazzowych. A to cała ta historia w jej początkach, w ujęciu jeszcze pionierskim, ale już dojrzałym. Wśród najstarszych albumów z serii Polish Jazz są takie, z którymi nie w archiwach chyba nie obchodzono się najostrożniej – i ten do nich należy. Słuchanie kwintetu Trzaskowskiego nie jest więc doświadczeniem audiofilskim, choć daje się odczuć, że i w dynamice, i w przestrzeni oryginalnemu nagraniu raczej nic brakowało. W dodatku słyszałem sygnały, że nowy mastering winylowy nie wyszedł, najogólniej rzecz ujmując, najlepiej. Ale zastrzegam, że sam słuchałem na razie z CD.

live-recordingNie lepiej technicznie brzmi z pewnością późniejsza – no ale koncertowa – ekspresyjna płyta Michała Urbaniaka Live Recording (vol. 24, 8/10). Tyle że tu akurat szczegóły można zaniedbać w pogoni za flow polskiego saksofonisty (a od momentu nagrania tej płyty – również skrzypka) w świetnym, przełomowym momencie kariery. I w pogodni za napędzającym to całe tryskające energią zjawisko perkusistą Czesławem Bartkowskim. A wreszcie – za korzystającym po raz pierwszy z clavinetu Adamem Makowiczem. Ogólnie tempo wydarzeń w polskim jazzie też rośnie – jest rok 1971, wchodzimy w fusion ze znacznie już mniejszym opóźnieniem niż to, które towarzyszyło polskiej scenie w latach 60. Okładka raczej z tych brzydszych, ale i tak trzeba mieć. Skądinąd ciekaw jestem, czy kopii tych nagrań z Jazz Jamboree ’70 nie ma czasem w swoim archiwum Polskie Radio, które często dublowało archiwum Polskich Nagrań. Jeśli tak, to może jest lepsza?

question-markWybór kolejnej płyty – jak podejrzewam – mógł mieć coś wspólnego z niedawną śmiercią bardzo zasłużonego saksofonisty Janusza Muniaka. Album jego kwintetu Question Mark (7/10) numer w serii ma dużo późniejszy (54), poziom wysoki, choć fundamentalne znaczenie ten zestaw ma już chyba w pierwszej kolejności dla dyskografii Muniaka – jako jego pierwszy album w roli lidera. Wszystko z charakterystycznym dla polskiego jazzu niedbałym stylem tytułów (Obertas), z bardzo ładnymi tematami (Przejażdżka walcem), ale też pewnym odklejeniem od aktualnych nurtów jazzu. Zagubiona w roku 1978 płyta gdzieś między stylem Johna Coltrane’a a dość nieśmiałym fusion (Taniec pawia), przyjemnie złamanym w partiach perkusyjnych m.in. interwencjami bongosów. Zresztą partie, które wygrywa tu Jerzy Bezucha, jeden ze świetnych, kapitalnie funkujących (Dżamble) polskich perkusistów, to – prócz jeszcze solówek gitarowych Marka Blizińskiego – dodatkowy inspirujący element płyty. Gdyby Polska szukała swoich breaków, to znalazłaby je właśnie w okolicach nagrań tego ciekawego bębniarza. Nawet dziś przebiłbym się przez ten album w poszukiwaniu jakiegoś sola bębnów, gdybym był hiphopowym producentem. gdybyż tak na przykład intra takiego Znaku zapytania nie zasłoniło pianino elektryczne… Choć przy okazji – gdyby ktoś chciał wyciąć jakiś drumbeat, bez większego problemu znajdzie go na opisywanym wyżej albumie Trzaskowskiego.

blublulaI jeszcze jedna płyta – last but not least – czyli drugi album Stanisława Sojki, Blublula (vol. 63, 6/10). Z całej szóstki to ta, którą być może sobie kupicie w ostatniej kolejności, za to w pierwszej – komuś, kto jazzu nie słucha na co dzień. Bo można się w głosie młodziutkiego Sojki zasłuchać trochę jak w jakimś Michaelu Buble, co sprawia, że na odbiorze tej płyty prawie zupełnie nie ciąży odium archiwalności. Poza tym – jak może być archiwalna płyta, która samym tytułem (!) karierę Bublego najwyraźniej przewidziała, co? Ta jazzowa płyta roku 1981 w Polsce sprzedała się – jak czytam we wkładce – w 100 tysiącach egzemplarzy, co tylko potwierdza totalnie mainstreamowy status wydawnictwa z wokalnym swingiem i bluesami, głównie w standardach i wykonawczo ładnymi (Sojce towarzyszy właściwie lokalny skład marzeń: Karolak, Wegehaupt, Bartkowski), ale zarazem lekkimi, zdecydowanie bardziej stawiającymi na urok niż na jakąkolwiek wagę. Kto teraz tyle sprzedaje w jazzowym kręgu, no, kto? Może na zachód od nas? Żeby daleko nie szukać: Niemcy. Kamasi Washington właśnie odebrał tam platynową płytę, co znaczy, że przy 20 tys. sprzedanych nośnikach (taki jest próg na platynę w jazzie w Niemczech) musiał swojego trzypłytowego wydawnictwa sprzedać 6,6 tys. Nieźle, prawda? To sukces, ale pod kloszem PRL w złotych latach serii Polish Jazz nie zrobiłoby to na nikim wielkiego wrażenia.