Płyta, która zniszczyła mi tydzień (LUTY 2014)

No więc są wyliczanki, które potrafią zniszczyć armię. Pamiętacie może Henry’ego Kuttnera? Lewa, lewa, Lewantyńczyk spolegliwy lewatywę dobrze znosi, chociaż mu się nie przelewa, lewa, lewa… To było właśnie coś takiego. Za zniszczenie ubiegłego tygodnia w moim przypadku – odbierane tu w postaci braku wpisów – odpowiedzialna Dorota Masłowska i jej „Kanapki z hajsem, ze smalcem i z hajsem”. Cała płyta „Społeczeństwo jet niemiłe” (Galeria Raster) jest średnia co najwyżej, mnóstwo rzeczy można by na niej zrobić lepiej i bardziej konsekwentnie, ale oczywiście frazy wrzynają się w mózg. A to niszczy tydzień pracy w biurze. Więcej zniszczeń, ale przy okazji także euforycznych momentów w podsumowaniu płytowym lutego poniżej. Jak zwykle dziesięć różnej klasy i różnych w stylistyce płyt spośród wielu, jakie do mnie dotarły w ubiegłym miesiącu.

Tak naprawdę tydzień zepsuła mi WE WILL FAIL, czyli jedna z licznych w lutym premier z rozwijającego się ostatnio dynamicznie Monotype. Płyta Aleksandry Grünholz, artystki utożsamianej głównie ze sztukami wizualnymi, zatytułowana „Verstörung” – z inspiracji literacką twórczością Thomasa Bernharda – to wizja dość osobna i precyzyjna, z którą dość długo musiałem się oswajać. Stąd ta destrukcja. Bo gdy tylko ta elektroniczna, czerpiąca na równi z techno i dusznej atmosfery nowej fali muzyka przestała mnie drażnić, zaczęła uzależniać. Bernhard pisał coś o niemożliwości komunikacji i z tej płyty wyziera posępny ton wiecznej tajemnicy. To muzyka, z którą – mimo jej powierzchownej prostoty – trudno nawiązać głębszy kontakt. Owszem, znalazłem punkty zaczepienia w postaci znakomitego utworu numer dwa, wciągającej trójka i niemal wieczność trwającej, mrocznej szóstki (w tytułach są numery), każdorazowo jednak trudno mi było się z tą płytą pożegnać, nawet jeśli uwiera, to coś w niej przyciąga jak magnes. Kiedy się od niej odkleiłem, był już marzec i chociaż ciągle uważam, że nierówna i trudno uzasadnić jej przyciąganie, to mam wrażenie, że Monotype może z nią spokojnie wiązać nawet pewne eksportowe nadzieje.

Druga artystka wizualna w lutowym zestawieniu to mieszkająca w Belgii Amerykanka CHRISTINA VANTZOU „No 2” (Kranky), współpracowniczka Adama Wiltziego ze Stars Of The Lid, co dużo mówi o sferze muzycznej: pograniczu ładnych smyczkowych smutów i ambientu. W tym wypadku kompozycje Vantzou zostały dzięki systemowi MIDI zamienione na zwykły zapis nutowy, a powstałe w ten sposób zapisy zaaranżowane na siedmioosobowy (momentami większy) zespół kameralny z pomocą Minny Choi. Całość jest tyleż piękna, co niesamowicie senna i dość jednak – w całości – monotonna. Brzmienia oboju czy fagotu ratują ten materiał przed ostateczną przemianą w ambientową ścianę dźwięku o wtórnym charakterze, w sumie więc warto tego posłuchać.

Problem z ambientem polega na tym, że nawał środków – jak u Vantzou – niekoniecznie jest potrzebny dla uzyskania udanego efektu. Przypomina o tym 35-letni Emil Mat’ko ze Słowacji. Jako STROM NOIR wydał kolejną już płytę, pod dość banalnym tytułem „Urban Blues” (Zoharum) – uzasadnionym przez artystę pomysłem spaceru dźwiękowego po mieście. Czyli też nic wyjątkowego w tej branży. Słowakowi w barwach polskiej wytwórni wyszła z tego płyta ambientowa może niezbyt oryginalna, ale za to niezwykle dobrze wykonana.
Z dźwiękami pojedynczych instrumentów (gitara) i lekkimi akcentami nagrań dźwięków natury. Bardzo to ładne i właśnie zupełnie niemonotonne – jak na dobry ambient przystało jest to muzyka, która przeczy sama sobie (a właściwie pierwotnej definicji ambientu) intensywnością i różnorodnością wrażeń.

Bocian wszedł – mam wrażenie – na zupełnie nowe terytorium płytą duetu KAPITAL (Rafał Iwański, Kuba Ziołek) „No New Age”. Nurzam się we fragmentach przywołujących nagrania Hawkwind czy Expo ’70, bo to dla mnie rejony osobiście bliskie – z tej formuły wyprowadza słuchacza mocniej dopiero kompozycja „Lords of Light” z perkusyjnymi repetycjami i ambientem. Być może ten indywidualny odbiór trochę nagina moja ocenę całości, ale ta współpraca się klei, wszystko ma sens, bo muzycznie jest to spójne i dalekie od wyniku prostego matematycznego dodawania do siebie elementów muzyki Starej Rzeki i X-Navi:et. I jeden, i drugi z muzyków duetu mają już na koncie lepsze nagrania, ale dla obu ta współpraca wydaje się rozwojowa. Niezły kapitał na przyszłość może to oznaczać także dla wytwórni, która tym albumem może przyciągnąć nowych słuchaczy do swojego core’owego ostatnio improwizowanego strumienia nagrań z okolic Skandynawii – mocnych niebywale („The Oslo Tapes” – do tej płyty jeszcze się będę odnosił), właściwie przywalających w splot słoneczny i totalnie bezkompromisowych.

Stali czytelnicy bloga zauważyli pewnie, że muzykę WOJTKA KUCHARCZYKA lubię, ale „Best Fail Compilation” (Monotype 2014) w całości przekonała mnie trochę mniej od jego ostatnich albumów. Może dlatego, że w sytuacji ograniczeń (jak na zeszłorocznej „Wodzie morskiej”) artystom zdarza się radzić sobie lepiej niż w sytuacji totalnej wolności? Tutaj mamy muzykę elektroniczną produkowaną przez cały poprzedni rok w ramach bandcampowej serii Bank Account – ale „uzupełnioną, zepsutą i wzbogaconą”. Nie nadążałem za całą serią, wyciąg z niej wydaje mi się szalenie oryginalny – jak zwykle u Kucharczyka na każdym planie, nie tylko krajowym – natomiast nie zawsze trafia w moje zainteresowania. Zaciekawiły mnie te utwory, które operują na silnie zarysowanych, mocno skontrastowanych dwóch planach – „Haliko Haliko”, „Kol Lorro” czy „Fan Far Away”. Wciągnęła bez reszty dopiero końcówka: „La Laruna” i „Not Talking Too Much”, sygnalizujące być może świetną kontynuację. Wielowarstwowość to w ogóle najbardziej wyraźna wspólna cecha wszystkich kompozycji i w sumie fajny kierunek, w którym widać fascynacje Kucharczyka – afrykańskie i polirytmiczne – tyle że dla mnie objawił się tu momentami w postaci brzmieniowo zbyt laboratoryjnej, trochę sterylnej.

Trochę cierpliwości wymaga nowa płyta EMITERA „Air | Field | Feedback” (Monotype), ale ta cierpliwość się opłaca. Nawet w dość obfitej dyskografii Marcina Dymitera album wydaje mi się wyjątkowy i w pewien sposób przełomowy. W bardzo precyzyjny sposób artysta zamienia tu swoje nagrania terenowe w instrumenty, przeobrażając szumy i zewy otaczającego świata, dźwięki przypadkowe – w zamierzone. Kto uchwyci moment zmiany? Nie będzie łatwo. Zresztą – czy warto? To dwa pytania istotne w tym momencie, bo płytę można odbierać na dwóch poziomach. Analitycznym, próbując rozebrać je na czynniki pierwsze i odróżnić partie zagrane (z klarnetem Tomka Stawieckiego w utworze tytułowym nie będzie problemu – gdzie indziej już pewnie mniejsze lub większe się pojawią) od nagranych i przetworzonych. No i czysto hedonistycznym, bo to po prostu ładna muzyka dla wymagającego słuchacza.

Niczego nie zniszczyła na pewno płyta JZAMOJSKIEGO „Sześć” (Supersound), epka o lekkim charakterze przywodzącym na myśl lata trip-hopu i nu-jazzu, wyrafinowanej muzyki do relaksu zbudowanej na lekko połamanych rytmach. Ciekawym elementem są partie gitary klasycznej, które można lubić lub nie, ale dodają oryginalności brzmieniowej. Jeśli chodzi o polskich artystów, płyta przynosi odniesienia do Skalpela i Noona. Autor – producent całości i multiinstrumentalista sięgający po pomoc kilku innych muzyków – to połowa duetu B.R.O., o którym pisałem przed trzema laty. Mam nadzieję, że następnym razem spotkamy się na tych łamach szybciej. Liczba pomysłów i różnorodność „Sześć” w każdym razie na to wskazuje.

Powściągana energia ANGEL OLSEN na drugiej płycie „Burn Your Fire For No Witness” (Jagjaguwar) zniszczyłaby nie tylko tydzień, ale i samo biuro. To taka PJ Harvey przesunięta w stronę folku. Marissa Nadler przesunięta na rockowe pozycje. Odpowiedź na Cat Power. Wokalistka sprawdzona w nagraniach Bonniego ‚Prince’a’ Billy’ego, po raz drugi pojawiająca się we własnym repertuarze zawartym na króciutkim albumie. Melancholijna, dość depresyjna, gitarowa muzyka z nieco staroświeckim brzmieniem, jak gdyby produkował te nagrania Jack White. Prawie bez słabych punktów, gdyby nie brak jednego mocnego przeboju, który tę całość pociągnąłby dalej, bo Olsen oczywiście ma szanse na romans z listami bestsellerów. W razie potrzeby polecam „High & Wild” i „Lights Out”.

Wiadomość o tym, że bohaterką jednego dnia na scenie eksperymentalnej tegorocznego Off Festivalu będzie wytwórnia Sub Pop zastała mnie podczas kolejnego odsłuchu nowej płyty DEATH VESSEL „Island Intervals”. To może mało eksperymentalny album, choć uroku mu odmówić nie sposób. Nie sposób też odmówić Joelowi Thibodeau sprytu i wyczucia – wątki folkowe wymieszał z inspiracjami muzyką Sigur Rós, album nagrał na Islandii, a do jednego z nagrań zaprosił nawet Jónsiego. To się powinno sprzedać w też na swój sposób zglobalizowanym i przewidywalnym alternatywnym świecie, a sam artysta ciągle zaskakuje głosem, który łatwiej byłoby umieścić na żeńskiej niż męskiej skali – klasyfikowałbym go jako okolice mezzosopranu. Całość nie porywa, ale może się podobać.

Nie urywa głowy także kompilacja, którą kupiłem sobie z myślą o tym, że dam się rozjechać popowej nostalgii w jeden z lutowych wieczorów, mianowicie „The Organisation of Pop. 30 Years of Zang Tuum Tumb” firmowana przez słynną firmę ZTT kierowaną przez Trevora Horna. Przypominałem ją już parokrotnie, choćby przy okazji reedycji Propagandy. Teraz firma dość intensywnie świętuje przedłużone 30-lecie, wyszły wznowienia nagrań Frankie Goes To Hollywood, w tym (nie)sławnego singla „Relax”. „The Organisation of Pop” jest prostą antologią 30 lat złożoną na zasadzie zbioru klasyków (CD1) i reinterpretacji (CD2). Stare prawdy mówiące o doskonałej produkcji przebojów Grace Jones, Seala czy właśnie FGTH znajdują tu oczywiście potwierdzenie. Ale zapomniałem, że aż tak dobrze je pamiętam – co jest jednak argumentem przeciwko kupowaniu sobie tych piosenek po raz kolejny. Poza tym album dokumentuje przy okazji coś innego – jak trudno takiej jednoznacznie popowej firmie utrzymać energię kilku singli. Nawet tych 19 wyprowadza nas momentami na mielizny historii, 808 State słuchałem z trudem i chyba do tych najlepszych wrócę już niekoniecznie na kompilacji. Uświadomiłem sobie przy okazji, dlaczego jako słuchacz dorastający w tamtych czasach tak bardzo nie lubiłem składanek.