Nowe lepsze Pono, stare dobre fono

Szedłem wczoraj spać ze świadomością, że Neil Young właśnie zaczął na Kickstarterze zbiórkę na swój wymarzony projekt: odtwarzacz pozwalający słuchać muzyki w bezstratnych formatach jakości dużo wyższej nie tylko niż mp3, ale też CD. Czyli Pono Music. Gdy wstawałem, Young miał już milion dolarów, więcej niż potrzebował. Jest więc zainteresowanie jakością – choćby to miała być nisza rynkowa. Pozostają oczywiście pytania: ile będzie na początku muzyki dostępnej w największych plikach o przepływności 9216 kbps (pliki mp3 sprzedawane dziś w sklepach mają 256-320 kbps), czyli co będzie można do takiego odtwarzacza włożyć. Chętnie bym sobie zamówił odtwarzacz Pono od razu, ale – prócz kwestii finansowych – hamuje mnie jeszcze jedna rzecz. Jeszcze jeden problem, którego wynalazek Younga i jego kreatywno-biznesowego zespołu nie załatwia.

Tym problemem jest jednorazowość samego urządzenia. Jego czas życia. W ciągu ostatnich 13 lat empetrójkowego szału zajeździłem bez trudu 2 odtwarzacze oparte na starej technologii twardego dysku, dwa kolejne, wyposażone w pamięć typu flash okazały się nie dość żywotne, albo nie spełniały już standardów jeśli chodzi o pojemność. Wszystkie razem kosztowały niemało. W ciągu tych samych dwunastu lat udało mi się zajeździć jeden odtwarzacz CD – Marantza kupionego na Allegro za 49 zł, którego używałem w pracy. Wymieniłem go na stary sprzęt Sony kupiony za prawie 100 zł, który wygląda na niezniszczalny i wyrabia w tygodniu niewiele mniej godzin pracy niż ja sam. Odtwarzacz kupiony 10 lat temu do domu wciąż działa bez zarzutu, 2-3 razy wymagał tylko czyszczenia soczewki. Padł mi magnetofon (po 15 latach), który zamieniłem na stary model z aukcji internetowej. Starego gramofonu (taniutki Denon) nie udało mi się zepsuć przez kilkanaście ostatnich lat, a dużo lepszy sprzęt Regi, w który zainwestowałem 4-5 lat temu wyglądał do wczoraj na niezniszczalny.

Wczoraj (właśnie po przeczytaniu informacji o Pono Music) postanowiłem włączyć Regę. Coś brzęczało, ale talerz się nie kręcił. Niedobrze. Zdjąłem talerz, pasek, rozmontowałem puszkę z elektroniką (w sumie chyba z pięć części plus silnik – najprostszy układ, jaki widziałem w sprzęcie audio), najwyraźniej nic się nie spaliło. Sprawdziłem kable. Oddzielny zasilacz działał. Więc może jednak silnik? Jak dobry konsument XXI wieku, zajrzałem więc do Internetu. Zresztą na telefon do dystrybutora było za późno. „Silnik problem Rega”, potem „części do Regi silnik cena”, „silnik w mojej Redze przestał działać, co robić?” – takie tam, ewentualnie coś podobnego, w różnych kombinacjach, których nie pamiętam, bo było późno, a ja – mocno spanikowany wizją awarii sprzętu. Problem w tym, że żadna z kombinacji nie dała odpowiedzi. Jasne, urodziłem się na tyle dawno temu, by mieć świadomość, że Internet nie ma odpowiedzi na każde pytanie, przynajmniej nie zawsze przy prostym guglowaniu. Ale tak się jakoś składa, że na zepsuty sprzęt (podobnie jak na problemy zdrowotne) zawsze ma więcej odpowiedzi niż jesteśmy w stanie udźwignąć. Tym razem – nic. Czyli albo użytkownicy gramofonów nie mieli podobnych kłopotów, albo użytkownicy gramofonów rzadko zaglądają do Internetu.

Te naiwne i paniczne próby sprawdzenia, co teraz – i ile mnie to będzie kosztować – trwały mniej więcej 15 minut. Po piętnastu minutach, zdenerwowany, wstałem, przeszedłem się po pokoju i nerwowo zacząłem poruszać mechaniką gramofonowego talerza. Ruszył. Spokojnie doszedł do odpowiedniej prędkości i działa, jak gdyby nigdy nic. Może to był pyłek kurzu? W każdym razie nie mam powodów wątpić w to, że teraz będzie działał lat kolejnych piętnaście. Przez ten czas się nie zestarzeje, nie pojawią się też raczej nowe winylowe formaty, których nie będzie w stanie obsługiwać. Uświadomiłem sobie, w czym nowoczesnym playerom trudno będzie dogonić. Disposability – mówią o tym w kraju Neila Younga. Życzę mu, żeby Pono był niezawodny i oczywiście dalej gorąco kibicuję. Jest miejsce dla różnych formatów, ale czas życia tych nowych dalej pewnie będzie krótszy.

Zespół Pustki, który mam przyjemność obserwować od samego początku, okazuje się całkiem długowieczny – 15 lat, choć z oryginalnego składu przetrwali tylko Radek Łukasiewicz i Grzegorz Śluz. Tyle że przez pięć lat nie było nowej płyty, odszedł basista, a produkcja albumu zatytułowanego w końcu „Safari” – też zresztą finansowanego zbiórką pieniędzy – trwała na tyle długo, że zacząłem się niepokoić. Ostatecznie zestaw jest zaskakująco krótki: 10 utworów, 35 minut. Jest to jednak od razu moja druga ulubiona płyta Pustek, obok „Końca kryzysu”.

Tym razem duża część pary poszła w produkcję: zatrudnieni tu Bartosz Dziedzic, Eddie Stevens i Adam Toczko wykonali niemało roboty, żeby wybić Pustki z dotychczasowej trajektorii. Być może spora część tej pracy to jednak efekt otwartości zespołu – tego nigdy do końca nie wiemy. Efekt jest w każdym razie zaskakujący. Popowy, całkowicie oderwał się od garażowo-rockowych źródeł, a jeśli już do nich nawiązuje, to słychać bardziej rytmiczny szkielet rocka niż jego gitarową muskulaturę. Co oczywiście jest po trosze efektem tego, że Radek częściej sięga po bas niż po gitarę. W końcu momentami idzie w stronę afroamerykańskich brzmień, bywa jednoznacznie bluesowy (świetne „Nie tu” przypomina trochę estetykę Wovoki), w czym nie słychać fałszu ani kiksu, choćby dlatego, że Basia Wrońska to dziś dużo lepsza wokalistka niż przed laty. Śpiewa pewnie i mocno. Sam Łukasiewicz jako wokalista w „Po omacku” jest tak inny niż kiedyś, że nerwowo zacząłem szukać w książeczce informacji, kogo tym razem dopuścili gościnnie do głosu.

„Safari” to klasowy album pod względem zwartości, zagęszczenia pomysłów i potencjalnych hitów – sygnalizująca początkowo płytę piosenka „Miłość i papierosy” jest najsłabsza w zestawie, jako single typowałbym raczej „Się wydawało” i „Tyle z życia”. Prywatkowe „Lepiej osobno” z rytmicznymi patentami w stylu calypso (jeśli się wsłuchać bardzo dużo w tej chwili w Pustkach zależy właśnie od linii rytmicznych) też nie bez szans. „Wampir” i wspomniane „Nie tu”, a także „Pokój” to z kolei najlepsze dla mnie momenty albumu, gdy chodzi o budowanie napięcia w naprawdę krótkich formach. Cała praca Pustek nad kompozycjami wydaje się mieć efekt niezwykle lekki, bezpretensjonalny, w co dobrze wpisują się teksty obojga wokalistów. W warstwie lirycznej zmian jest zresztą dla odmiany najmniej – przestrzeni do ulepszeń zresztą moim zdaniem nie było. To niezwykłe, że zespół brzmi jakby dojrzał, a zarazem nie stracił jakiegoś aspektu świeżości charakterystycznego dla debiutantów czy artystów w pierwszych latach kariery.

Ogłoszono już gdzie indziej, że to kandydatka do płyty roku, ale nie będę się odnosił do tego typu plebiscytowych przebiegów. Jeśli o mnie chodzi, to Pustki ostatecznie udowodniły, że nie są jednorazowe. Że o czas życia można być w ich wypadku spokojnym.

PUSTKI „Safari”
Art2 2014
Trzeba posłuchać: 1, 3, 5, 6, 7, 8, 10 jak da mnie.

)