10 folkowych mądrości (i jeden Beck)

Mam słabą pamięć, co oznacza mnóstwo notatek. A pisząc dla „Polityki” tekst o postaci Dave’a Van Ronka, ukrytego bohatera „Co jest grane, Davis?” Coenów, czytałem sobie jego autobiografię, podrasowaną nieco przez Elijah Walda. W zasadzie to nawet czytałem ją w pewnym momencie dla przyjemności, zapominając o zleceniu. Książka nosi tytuł „The Mayor of MacDougal Street” pewnie nieprędko wyjdzie w Polsce, choć jest więcej niż dobra – szczególnie jak na warunki muzycznych wspomnień. Więc notatek było dużo – i o tym, kim naprawdę był Bob Dylan, i o tym, dlaczego blues jest jak kiełbasa. Postanowiłem część z nich dorzucić tutaj, jako uzupełnienie artykułu, no i oczywiście filmu: od dziś w końcu można go zobaczyć w kinie (ciekaw jestem Waszych reakcji), a z niedzieli na poniedziałek może wyrwać jakąś oscarową statuetkę. Jako muzyczne tło na weekend polecam oczywiście muzykę z filmu, o której wspominałem już wcześniej. Albo nowego Becka, o którym kilka słów niżej. Na początek wypisy z Van Ronka…

1. To cud, że ktokolwiek z nas przetrwał, biorąc pod uwagę na naszą sytuację: pomiędzy zagłodzeniem a zapiciem.
Dave Van Ronk w autobiografii barwnie relacjonuje trudy życia jazzmana (od jazzu zaczynał) i folkowca, przez pryzmat starej prawdy wypowiedzianej niegdyś przez Eddiego Condona: „Gdy jesteś muzykiem, w ciągu wieczoru nawet z tuzin osób zaproponuje, że postawi ci drinka, za to z pewnością nikt nie poklepie po plecach z propozycją: Hej, wspaniale grałeś, pozwól, że kupię ci kanapkę z szynką”.

2. W latach 50, podobnie jak przynajmniej przez 200 poprzednich lat, opisywało się folk bardziej jako proces niż styl.
Tutaj Van Ronk odnosi się do sukcesów folku z lat 60. – muzyki Dylana, Paxtona czy Ochsa – która de facto nie była folkiem w pierwotnym znaczeniu. Van Ronka dziwiło robienie skandalu wokół Dylana grającego na gitarze elektrycznej, bo idea folku – jak muzycznej ekspresji przekazywanej sobie z pokolenia na pokolenie i przez jednego muzyka drugiemu – znikła u niego już wcześniej. „Flamenco to folk. Bułgarskie zespoły wokalne to folk, afrykańska muzyka perkusyjna” – wylicza w swojej autobiografii. Dylan był wokalistą-songwriterem i należał już do nowego sektora twórczości, który z folkiem wiązało już przede wszystkim brzmienie.

3. Nigdy nie używaj dwóch nut, jeśli wystarczy jedna. Nigdy nie używaj jednej nuty, gdy wystarczy cisza. Rozdzielanie ciszy to podstawa muzyki.
Ładna myśl, bardzo folkowa o tyle, że z drugiej ręki. Dave Van Ronk był raczej minimalistą (w dziedzinie muzyki – podobnie jak w innych – minimalizm to prąd przenikający różne gatunki, a nie tylko gatunek sam w sobie).

4. Mówią, że w XIX wieku w brytyjskim parlamencie, gdy ktoś wstał i zacytował klasycznego autora po łacinie, cała Izba wstawała i chórem kończyła cytat razem z nim. Czymś takim właśnie był dla nas zestaw „The Anthology of American Folk Music”.
Bohater „The Mayor of MacDougal Street” opowiada o Harrym Smithcie i jego antologii w sposób, który ostatecznie przekonał mnie, że podsłuchiwanie fragmentów się nie godzi i jednak trzeba wydać te 60-70 dolarów na całość.

5. If you can’t write, rewrite. If you can’t rewrite, copyright.
Tu musiałem zacytować po angielsku kłopotliwą w tłumaczeniu dewizę jednego z najbliższych przyjaciół Van Ronka. Świetnie się sprawdzała w stosunku do muzyki folk. Paradoksalnie jednak dopiero ci, którzy zaczęli sobie zastrzegać prawa do piosenek, zarobili na nich naprawdę duże pieniądze.

6. Nawet najlepszy poeta niekoniecznie jest dobrym wykonawcą, bo poezja jest z natury introspektywna. Średniej klasy wokalista może wybrać sobie dobry materiał i nagrywać dobrą muzykę, podczas gdy średniej klasy poeta to zwykły nudziarz.
– tak Van Ronk uzasadniał zjawisko wypychania z klubów Greenwich Village poezji na rzecz koncertów folkowych. W książce dużo więcej i całkiem ciekawie, można by oddzielny tekst o tym napisać.

7. Jeśli nawet część nowych autorów piosenek – Dylana czy Paxtona – jest osadzona w tradycyjnych stylach, to nazywanie ich „folkowymi” brzmi tak, jakbyśmy muzykę Duke’a Ellingtona czy Lestera Younga nazwali ragtimem. Jeśli chodzi o Joni Mitchell i Leonarda Cohena, mają tyle samo wspólnego z muzyką folk co Schubert czy Baudelaire.
To kolejna z uwag Van Ronka dotyczących etapu, gdy muzyka nazywana „folkiem” trafiła na listy przebojów.

8. Nagrałem kilka bluesów, ale to zupełnie inny gatunek muzyki. Blues jest jak polska kiełbasa: nigdy nie zaśpiewasz bluesa w całości, możesz co najwyżej odkroić kawałek.
Trudno było mi wykorzystać tę uwagę Van Ronka – moim zdaniem niezwykle błyskotliwą, niezależnie od polskiego kontekstu – w tekście, ale została w notatkach i to jest dobry moment, żeby ją zaprezentować. Na pewno jeszcze wróci, przypomni o sobie. Skądinąd – to chyba nie tylko moje doświadczenie – kiełbasa też zwykle wraca.

9. Mógł napisać coś takiego jak „All Along the Watchtower”, która to piosenka jest jednym wielkim błędem, od tytułu poczynając: wieża strażnicza to przecież nie droga ani nawet nie ściana, nie możesz iść wzdłuż.
– to o artystycznym mistycyzmie, jakim potrafił się otaczać Dylan i swoistym syndromie „Orła cienia”, który można dostrzec nawet w największych piosenkach. Dodajmy, że Van Ronk – choć trochę z Dylanem rywalizował – bardzo go poważa, docenia jego talent, może nawet trochę zazdrości. Ta zależność między nimi (Dylan z kolei powoływał się na wpływ Van Ronka) to rzecz, która naprawdę daje sens filmowi Coenów.

10. Największy problem autora to fakt, że jego zdolności krytyczne rozwijają się szybciej niż umiejętności twórcze, bardzo łatwo do tego stopnia zaplątać się w szukanie słabych punktów we własnych piosenkach, że pisać się odechciewa.
– tu z kolei Dave Van Ronk cytuje Cohena, bardzo mu bliskiego, podobnie jak Joni Mitchell. Oboje skłaniali go, żeby pisał więcej własnego materiału. Bez wielkich skutków. Dlatego dziś to oni są żywymi bohaterami folkowej epoki, a Van Ronk – bohaterem zza grobu refleksyjnego filmu o zapętlonym życiu drugoplanowego artysty, jaki stworzyli Coenowie.

Chętnie bym do tej wyliczanki dorzucił jakąś płytę Dave’a Van Ronka, ale nie ma ich w tej chwili wiele na rynku, a w Polsce już w ogóle próżno szukać. Poza tym o kompilacji wydanej przez Folkways już tu było, a tydzień – jeśli chodzi o tzw. wydarzenia – należał jednak do Becka. Jego „Morning Phase” to pierwszy od sześciu lat album i na pewno nie najlepszy w dyskografii, ale potwierdzający jedną cechę tego artysty: jest wybitnym stylistą. Jeśli już wydaje album, to mamy zbiór piosenek spięty jakąś klamrą. Może być lepszy lub gorszy, ale zawsze jest JAKIŚ. W tym wypadku Hansen odświeża formułę marzycielskiego, snujowatego, ale też bezpretensjonalnie pięknego popu Simona i Garfunkela, z naciskiem na akustyczne brzmienia, blisko zbierane wokale, nostalgiczną, a zarazem przyjemną aurę. W ładnym „Turn Away” gra właściwie w otwarte karty.

Album zebrał niemało negatywów, ale to być może dlatego, że przynosi dwie pułapki – po pierwsze, jego gładkość przy małym zaangażowaniu ze strony słuchającego spycha cały zestaw w tło, wtłaczając go w rolę muzycznej tapety. Po drugie, najlepsze momenty mamy tu na końcu – w przepięknym refrenie „Blackbird Chain” z pląsającym po staremu basem w tle, a na koniec w „Waking Light” przenoszącym nas w rejony piosenek Eltona Johna, Rufusa Wainwrighta czy Johna Granta. Ta nuta pojawia się zresztą od czasu do czasu na całej płycie. Dużej klasy songwriting, jak by pewnie zauważył Dave Van Ronk. Choć do folku nie zaliczyłby tego na pewno. Nie znał jeszcze najsłynniejszej (a w zasadzie jedynej słynnej) myśli Leszka Millera, nie mógł więc zamiast „mężczyzny” podstawić sobie „songwritera” i zbudować z tego jeszcze jednej złotej myśli do zestawu, więc powiedzmy, że zrobię to za niego. Miłego słuchania.

BECK „Morning Phase”
Fonograf/Capitol 2014
Trzeba posłuchać: „Cycle”, „Blackbird Chain”, „Turn Away”, „Waking Light”.