Sting popychał mnie, krzycząc „Raus!”

Spójrzmy na ideę 15 minut sławy zaproponowaną przez Warhola. Czy w warunkach jeszczeszybszychmediów nie jest to bardziej 5 minut? Albo 2 minuty? I jeśli już takie 5 minut przychodzi, to może wykorzystać to jakoś? Może zaprząc ten fenomen, wycisnąć tę całą artystyczną energię dla jakichś pożytecznych celów? Jeszcze zanim trafi na margines błędu Spotify albo do długiego ogona sprzedaży na Amazonie. Może na przykład wykorzystać siłę wciąż i wciąż zakładanych zespołów, żeby przekazywać wiadomości? Nie w znaczeniu folkowego przenoszenia historii z jednej części kraju do drugiej, ale do tego, by samą nazwą coś światu oznajmiały? Na przykład grupa Będzie Referendum Na Krymie mogłaby przez chwilę grać ciepłego ukraińskiego rockandrolla z tekstami po rosyjsku. A zespół Celnik Popychał Mnie Krzycząc „Raus!” mógłby wykonywać podlaną industrialnym brzmieniem brutalną odmianę black metalu. Przynajmniej w piosence „Są sytuacje, zwłaszcza w relacjach z Niemcami, gdy puszczają nerwy”. Rock progresywny wykonywałaby za to grupa 67-letni Doba Spędził 142 Dni W Kajaku Na Atlantyku (wszystkie nazwy za dzisiejszym wydaniem Gazeta.pl). Ale zespół Sting Nie Zagra W Kazachstanie istnieje naprawdę.

Sting według mojej wiedzy nie zagra w Kazachstanie, a przynajmniej nie dla normalnej publiczności, bo na imieninach prezydenta Nazarbajewa to już jakby prędzej (przy okazji: nie wiecie czasem, którego dnia roku wypada Nursułtana?). Komunikat wydaje się więc zgodny z faktami. A zespół jest taki, że gdyby nazwa miłośników Stinga nie odrzuciła, zrobiłaby to muzyka. Ponure loopy na wolnych obrotach, jazgot gitarowy i swobodne interwencje saksofonu. Brzmi to trochę tak, jakbyśmy się cofnęli w czasie do czasów preyassowych (ostatnio dość szeroko opisywanych w wywiadzie rzece z Tymonem Tymańskim) i słuchali np. Szelestu Spadających Papierków, tyle że w brzmieniowo trochę odkurzonej wersji. I trochę bardziej eklektycznej – znajdzie się tu miejsce dla nieśmiałego wejścia w stylu M.I.A. (też pewnie w Kazachstanie nie zagra), nieartykułowanych wrzasków rodem z horroru (mój ulubiony „We Are Friends” – opis odautorski tutaj) czy plemiennych krzyków o Alanis Morissette. Płyta zatytułowana odpowiednio „Sting nie zagra w Kazachstanie (FYH! 2014) nie powala na kolana, ale chociaż momentami podszczypuje abo żądli, czego o Stingu już nie można powiedzieć. No i najwyraźniej nieźle się bawili, co też trudno powiedzieć o Stingu. Ten ostatni może ich zniszczyć tylko w jeden sposób: zagrać w Kazachstanie.

Niezła zabawa to najwyraźniej wyznacznik katalogu FYH! Records, o czym świadczy też kolejna pozycja: kaseta How How „Knick-Knack II” (FYH! 2014), którą odebrałem w postaci płyty (ale podobno kaseta wygląda o niebo lepiej). To druga część cyklu zamierzonego jako trylogia i część, która jak dotąd spodobała mi się najbardziej ze wszystkiego, co nagrał ten warszawski zespół pod wodzą Mirona Grzegorkiewicza (jego i Mateusza Franczaka można kojarzyć ze składu Daktari). A jest to muzyka szczegółu, drgająca, egzotyczna, niespokojna, nieco rytmicznie rozklekotana, a zarazem psychodeliczna. Dość swobodna w łączeniu pomysłów i – w serii „Knick-Knack” interesują ich „dźwięki znalezione” – niemal śmieciarska. Zagubił mi się wprawdzie program tego albumu, ale ponadjedenastominutowy utwór kończący płytę to fragment, którego – choćby ze względu na budowanie napięcia prostą metodą dokładania kolejnych warstw – posłuchać trzeba koniecznie. To jeden z tych momentów, kiedy zastanawiacie się, czy to aby nie trwa za długo, po czym głośno pytacie, dlaczego tak szybko się skończyło.

Na koniec nie tyle odkrycie, co raczej moje zaniedbanie. Pochodząca jeszcze z grudnia płyta formacji Karol Schwarz All Stars „Hi, Mom!” (Nasiono 2013), która też ma dużo psychodelicznego uroku. Albo nawet więcej. A piosenki o nieco bardziej poukładanej strukturze, z wokalami. Z jednej strony przynosi wątki ewidentnie nawiązujące do programu dorocznego gdańskiego Space Festu, z drugiej – wychodzi dalej. Shoegaze to skojarzenie eksponowane we wkładce, ale sam podpowiadałbym prościej – punktami odniesienia są też Hawkwind w „Letter To”, Radiohead w „Neurotic” czy jakiś Blur zmieniający się w Gong (za sprawą partii saksofonu Raya Dickaty’ego) w „Simple Happy Song For Christmas (summer ver.)”. Ten ostatni utwór – a na płycie czwarty – wsparty jeszcze wokalem Maćka Cieślaka, wydaje mi się zresztą najcenniejszy w tym ciekawym zestawie. Duch Spiritualized/Spacemen 3 i następców pojawia się rzecz jasna tu i ówdzie, ale bardziej właśnie jako duch niż konkretne brzmienie, co zresztą też odbieram jako dobre wieści, choć płyta jest zdecydowanie lepsza w pierwszej części i właściwie bardziej się roztapia niż kończy. Nie szukałbym jednak dziury w całym, od tego mamy muzykę Stinga.