Kiedy muzyka rozrywkowa jest naprawdę poważna

A gdy ktoś wam powie, że jest rockmanem i zamiast kokainy i towarzystwa dziewcząt wolałby w garderobie dobrą grupę flecistów, to uznacie, że coś się dzieje? Po raz pierwszy napisałem właśnie tekst na zamówienie „Wiadomości ZAiKS-u” (do nowego, wrześniowego wydania pisma). Rzecz dotyczy tej części muzyki rozrywkowej, która sięga po wzorce z muzyki poważnej. O tym, że muzyka zwana czasem bezsensownie modern classical (co nakłada się na dotychczasową terminologię) podbija świat. A gdy oddawałem tekst do druku, nie miałem jeszcze informacji o nowym pomyśle Jonny’ego Greenwooda, który swoją wytwórnią Octatonic Records próbuje spieniężyć ten dobry snobizm na muzykę poważną i działalność wydawniczą nowej oficyny zaczął właśnie… od Bacha, który dziś w końcu ukazał się na winylu. W linkowanym tekście zajmuję udowadnianiem, że i w Polsce, i na świecie ruch w tym poważkowym biznesie jest spory. A tutaj zaapeluję tylko, żeby nie przejmować się sensownością nazwy gatunku, tylko skupić na sensowności samych nagrań. Bo – jak śpiewał klasyk – jedni są lepsi, a drudzy są gorsi.

Weźmy wydanego niedawno Squarepushera w wersji organowej. Sam kiedyś poważnie pisałem o nim jako o syntezatorowym Bachu, nieźle też wypadał na koncertach z orkiestrą, ale opublikowany właśnie koncert, podczas którego w Royal Festival Hall James McVinnie gra na organach utwory Toma Jenkinsona (All Night Chroma, Warp 2019, 5/10) to rzecz zabawna i zajmująca, ale tylko przez chwilę. Szybko robi się z tego pokaz muzycznej grafomanii, w najlepszych momentach ocierający się o organowe rejony Emerson, Lake & Palmer. Nieco tylko ciekawszy wydaje się zestaw fortepianowych miniatur Sufjana Stevensa wykonanych przez Timo Andresa. Ich album The Decalogue (Asthmatic Kitty 2019, 6/10) będący w istocie muzyką do spektaklu baletowego Justina Pecka być może towarzyszy nieprawdopodobnej choreografii (nowojorskiego przedstawienia nie widziałem), ale w oderwaniu od niej jest zestawem dość mętnych utworów inspirowanych stylem Claude’a Debussy’ego, pozbawionych jednak tej lekkości i melodyjności. Ciosanych i wtłoczonych w modernistyczną stylistykę jakby na siłę, kompletnie niepotrzebnych w dyskografii zdolnego kompozytora, wyraźnie słabszych niż jego niedawno wydane archiwalne odrzuty.

Dlatego tak bardzo cenię Shackletona. Ostatnio miał ponownie trafić do Polski, ale jego duet z Wacławem Zimplem na Unsoundzie w ostatniej chwili odwołano. Szkoda, bo obu artystom bliżej do siebie niż by się na pozór wydawało. Mamy za to najnowszy album Sama Shackletona, wydany pod szyldem jego grupy: Tunes Of Negation. Szyld jest urealnieniem współpracy producenta z japońskim pianistą Takumim Motokawą oraz perkusistą Raphaelem Meinhartem, mającym na koncie różne projekty orkiestrowe i współpracę m.in. z Elliottem Sharpem. Obaj rekrutują się z tej sfery, w ramach której ludzie z niezłym muzycznym wykształceniem uciekają na manowce i z Shackletonem współpracowali od dawna – już na mocno niedocenionej w mojej opinii płycie z wokalistą Ernesto Tomasinim.

Na nowym albumie z kolei w dwóch utworach śpiewa Heather Leigh. Całość niby ogrywa wątki pojawiającej się co rusz w dyskografii Shackletona mistycznej psychodelii, zaczyna się niepozornie, ale rozwija jak zwykle niesamowicie. Może dlatego, że w długie formy Shackleton rzuca się trochę na główkę, z brawurą – i nigdy nie zatrzymuje się tam, gdzie inni uznaliby, że jest już wystarczająco narkotycznie i posępnie. Shackleton wprawdzie słuchał dużo minimalistów i ewidentnie tęsknił za brzmieniami organowymi – jak Squarepusher – ale nie zapomniał o tych pozostałych, bardziej rockandrollowych sferach, odwrotnie niż Greenwood. Dlaczego nie mieć jednego i drugiego? Poważkowego namaszczenia, przyzwoitego wykonawstwa, a do tego łupnięcia w niskich częstotliwościach? Jego muzyka na Reach The Endless Sea brzmi jednocześnie jak prastara i supernowoczesna. W Rückschlag / Rising, Then Resonant wydają się wplecione jakieś fragmenty utworów klasycznych, a zarazem wszystko spajają pięknie te potężne, basowe pomruki. Shackleton ociera się o owo wyświechtane modern classical, chociaż zarazem w pojedynkę stawia kolejne kroki w stylistyce dubstepu, w której pozostał jedynym – śmiem twierdzić – nieprzerwanie twórczym i zaskakującym producentem.

TUNES OF NEGATION Reach The Endless Sea, Cosmo Rhythmatic 2019, 8/10

W piątek zamilkłem, więc dziś będę nadaktywny. A od plemiennego obrządku Shackletona nie tak znowu daleko do albumu nr 3 z serii Multiverse publikowanej od jakiegoś czasu przez duet BNNT, który na kolejnych albumach przeobraża się w coś zupełnie innego za sprawą kolejnych wykonawców zaproszonych do współpracy, a może raczej nadpisania czegoś swojego na tym, co zrobili na albumie Multiverse (2017), czy wręcz do stworzenia równoległego muzycznego świata. Choć dwa długie utwory składające się na tę trzecią część to materia ściśle organiczna, z mocno pracującą (to kluczowe słowo) sekcją rytmiczną, jakże inną od tej z płyty opisywanego wyżej Anglika. W tej konkretnej odsłonie Multiwersum pierwsze skrzypce, a w tym wypadku raczej pierwszą wiolonczelę gra Resina. Inside the God’s Stomach ma w sobie jakieś szlachetne, choć zaskakujące, sugerowane przez tytuł odniesienia do bardzo fizycznie tu oddawanej (wspomniana motoryka sekcji) duchowości. Postrockowa dynamika prowadzi w stronę luźnych skojarzeń z Godspeed You! Black Emperor i okolicami. Drugi utwór, Inside the Bird’s Ear, moim zdaniem jeszcze bardziej udany, okazuje się prawdziwym popisem technik instrumentalnych Resiny, która prócz wiolonczeli odpowiada na tej płycie także za partie cytry, gongu i nagrania terenowe. W tym drugim utworze jest bezbłędna w tworzeniu wokół oryginalnego materiału (tworzywem są tu również partie barytonu Matsa Gustafssona) przestrzeni dla siebie i jest to zarazem moim zdaniem jedno z najlepszych jej nagrań w ogóle.

Nie wspominałem dotąd o kolejnych woluminach z serii Multiverse – a wydali je Patrick Higgins, Michał Kupicz, Jerusalem In My Heart i Jacek Sienkiewicz – żyjąc nadzieją, że uda mi się w końcu zestawić ze sobą je wszystkie. Nadzieja mnie nie opuszcza, ale może zanim zrealizuję plany, sami zdążycie już znaleźć wśród nich ten świat, który pasuje wam najbardziej. Sam zdradzę tylko, że nie wybrałem dziś Resiny dlatego, że mi pasowała do tematu (nazwisko Karoliny Rec pojawia się we wzmiankowanym tekście dla „Wiadomości ZAiKS-u”), tylko raczej temat dostosowałem do tej krótkiej, ledwie półgodzinnej płyty.

BNNT IS RESINA Multiverse #3, Instant Classic 2019, 8/10

Ciężka sekcja rytmiczna nieźle idzie ze smyczkami. To od dawna wiadomo. Od czasu The Velvet Underground, King Crimson, a później GY!BE czy… The Ex (z Tomem Corą). The Ex, mówicie? To może by tak posłuchać Oiseaux-Tempête, w którym frontmanem w utworach wokalno-instrumentalnych jest znany ze składu tej holenderskiej grupy G.W. Sok. Ich nowy album – a przy tym kolejna dziś premiera z ostatniego piątku – rozłożył mnie na łopatki.

Zespół Oiseaux-Tempête jest niby francuski, a w gruncie rzeczy międzynarodowy – dowodzą wprawdzie multiinstrumentalista Frédéric D. Oberland i znany ze składu Ulan Bator basista Stéphane Pigneul, ale skład pozostaje płynny, a obecność ​Radwana Ghaziego Moumneha (a poprzednio też innych muzyków libańskich czy libańskiego pochodzenia) zapewnia ich muzyce – z pogranicza post-rocka i psychodelii – kontakt z kulturą Bliskiego Wschodu. Z grupą stale współpracuje też grający na analogowych syntezatorach Mondkopf (solowe nagrania wydaje w oficynie Hands In The Dark), a na najnowszym albumie From Somewhere Invisible, nagranym w montrealskim studiu Hotel2Tango, wspomaga ich jeszcze znakomita skrzypaczka Jessica Moss (Thee Silver Mt. Zion, Black Ox Orkestar itd.). To te smyczki. The Naming of a Crow to chyba najlepszy moment w działaniach tej grupy jak do tej pory i ten zdecydowanie polecam na początek. Ale wszystkie fragmenty, w których rockowej w głębi muzyce Oiseaux-Tempête towarzyszą deklamowane teksty Soka, brzmienia buzuki i skrzypiec, wydają się natchnione i brzmią porywająco. Jeśli dla kogoś w muzyce O-T było dotąd czegoś za wiele – a i u mnie wracały takie odczucia – tutaj ma idealny balans. No i kolejny dowód na to, że muzycy ze świata rozrywki nie są od tego, żeby klękać przed narzędziami i metodami muzyki poważnej. Są od tego, żeby je wydzierać, traktować jako własne i robić, co swoje.

OISEAUX-TEMPÊTE From Somewhere Invisible, Sub Rosa 2019, 8-9/10