Zamykają nam sklepy (podsumowanie dwóch tygodni)

Wiedziałem, że w końcu do tego dojdzie, bo ostrzeżenia dostawałem wielokrotnie, ale mimo wszystko zamknięcie sklepu z muzyką w Google Play zmienia dużo. Okazywał się często ostatnim niepirackim przyczółkiem, dokąd można było się zwrócić po empetrójkę do audycji. Znalazłem tam w przystępnej niejedno rzadkie nagranie – włącznie z archiwalnymi albumami The Pyramids czy nagraniami z europejskich studiów eksperymentalnych. Zasoby olbrzymie, w dodatku niezbyt drogo. Gest kupowania plików z muzyką w czasach streamingu (w który idzie Google – bo przecież, likwidując stopniowo stary serwis, promuje swoją usługę YouTube Music) był pewnie archaiczny, albo – jak u mnie – ograniczony do dziennikarzy radiowych, którzy chcą w dodatku grać legalnie. Nie będę kłaść się Rejtanem, skoro artyści (którzy więcej zarabiają ze sprzedaży plików niż ze streamingu) i wytwórnie nie obronili tego sklepiku Google’a. Ale ok. 100 wydawnictw, które we ten sposób nabyłem, ale których za chwilę nie będę już mógł pobierać z serwisu, przypomina o nietrwałości cyfrowych transakcji. Poza tym zostaje proste pytanie: gdzie się teraz zwracać w takich sytuacjach?     

W poprzedni poniedziałek chwaliłem Fleet Foxes, czyli płytę będącą w dużej mierze samodzielną produkcją lidera. Ale znacznie bardziej zachwycałem się reedycją Sign O’ The Times Prince’a – w tej dziedzinie mistrzostwo, ujawniające nieznane pokłady geniuszu artysty, który odprawiał zespół i nagrywał wszystko samemu, zanim to było modne (albo konieczne).   

W poprzedni wtorek starałem się zatroszczyć o słuchacza dla Richarda Skeltona, który zamienił warsztat akustyczny na elektroniczny. I wyszło na dobre! 

W środę z kolei podziwiałem długą listę premier październikowych i ostrzegałem przed rekordami. Artyści i wydawcy donoszą o kolejkach do tłoczni. 

W czwartek zaskakująco dobrze się bawiłem, oglądając onlajnowe Fryderyki 2020. Choć nie wszystkim pewnie było do śmiechu. Wieczorem z red. JH nadawaliśmy specjalną audycję zbierającą fragmenty koncertów nagrywanych przez Polskie Radio na Unsoundzie. W formy podkastowej niestety nie ma – bo umowy nie zakładają tej formy nadania – ale można sobie obejrzeć nasz głupi filmik z zapowiedzią. A wiadomo, że w starciu długich form z krótkimi filmikami zawsze wygrają te drugie. Onlajnowy Unsound wciąż trwa, mam nadzieję, że dobrze się bawicie, oglądając koncerty i dyskusje online. 

W piątek chwaliłem najnowsze Sault – jedna z tych płyt, które wystają nieco powyżej ósemki w mojej skali ocen. Nawet własną rodzinę udało mi się przekonać, a domownicy są jeszcze bardziej wybredni niż ja. Wieczorem nagrywałem króciutką (niestety) rozmowę z Chuckiem D z Public Enemy, która dopiero w tym tygodniu zamieniła się w podkast. Można sobie posłuchać poniżej, albo już wkrótce – w ładniejszej formatce – na stronie POLITYKI. W każdym razie pan Chuck uważa, że Ameryce grozi faszyzm tak samo śmierdzący jak ten sprzed 80 lat, chociaż z wierzchu bardziej błyszczy. Przy okazji – można spokojnie słuchać nowej płyty Public Enemy. Nie jest to klasa albumów z przełomu lat 70. i 80., ale teksty mocne, a dzięki zaproszeniu wszystkich świętych ówczesnej sceny rapowej można się wzruszyć.   

W ten poniedziałek zacząłem od dość chyba jednak kontrowersyjnej oceny Róisín Murphy (która na okładce rzeczywiście wygląda – jak zauważył pewien artysta w komentarzach na FB – jak Beata Kozidrak w szczycie kariery). Nie jest to jednak do końca kontrowersja z gatunku tych, w jakie idzie dziennikarstwo muzyczne

W ten wtorek podrzucałem kolejne po Murphy tropy taneczne, albo przynajmniej rozrywkowe: Hen Ogledd, Das Komplex i Mildlife. Późnym popołudniem rozmawiałem w Dwójce z Rafałem Księżykiem, autorem Dzikiej rzeczy. Polska muzyka i transformacja 1989-1993, która – po rozmowie już mogę to napisać – jest najważniejszą dotąd książką Księżyka i jednym z lepszych polskich tomów o muzyce ostatnich lat. Opowiada o dziwnym okresie zawieszenia pomiędzy dwiema epokami, o enklawie wolności pomiędzy dwoma porządkami – tak było, chociaż wówczas niekoniecznie zdawałem sobie z tego sprawę. Podkastowa wersja rozmowy ciągle do przesłuchania.

W środę (a właściwie już od wtorku wieczorem) opłakiwałem Eddiego Van Halena. Sporo się toczy dyskusji o tym, czy może to tylko bohater kiczowatej odmiany amerykańskiego hard rocka, czy jednak święty mistrz wszystkich rockowych gitarzystów. Umówmy się na to drugie jednak. 

Tak się rozpędziłem, że w czwartek podjąłem się recenzowania nowej płyty Bon Jovi. To zwykle nie jest dobry wybór. Tym razem również nie był, ale poczytać zawsze można. W dwójkowej Nocnej strefie późnym wieczorem znowu nadawaliśmy koncert (bardzo udany pandemiczny występ Radical Polish Ansambl, a właściwie Radical Polish Arkestra w studiu S-1), więc znowu do obejrzenia jest tylko nasz filmik zapowiadający artystów. 

W piątek, czyli wczoraj, odkrywałem młodego basistę/wokalistę z Ameryki, nagrywającego jako The Growth Eternal. Jeśli swój pseudonim potraktuje poważnie, będzie wracał na łamy Polifonii często. Dotarła też do mnie wielka albumowa publikacja o grupie Twożywo – polecam, chociaż napisałem tekst (o słowie, które zakończy świat – od razu zastrzegam, że nie po to do albumu pisałem, żeby tutaj zdradzać, co to za słowo).

Płyta mistrza transowego nurtu gnawa – charakterystycznego dla sufickiej muzyki Maroka – Maalema Mahmouda Gani, którą ostatnio zapowiadałem, to kolejna świetna reedycja archiwaliów tego zmarłego przed pięciu laty artysty. Był wirtuozem gimbri, prostego, ale fascynującego zachodnich muzyków (grywa na nim choćby Joshua Abrams) instrumentu, napędzającego niespokojną pulsacją proste formy w ostinatowym rytmie kastanietów garagab. Jeśli dodać do tego partie wokalne solo, którym odpowiada chór, dostaniemy uniwersalny schemat gnawy. Ciekawy z pozoru, fascynujący, gdy tego posłuchać dłużej, a na końcu wciągający we współudział. Moje pierwsze zetknięcie z tym gatunkiem, na koncercie Billa Laswella w Roskilde, zakończyło się bezkrytyczną sympatią, która trwa do dziś. Spróbujcie zresztą posłuchać Bangara Bangara z tego archiwalnego albumu i nie zacząć nucić refrenu razem z chórem.

Gania również zawdzięcza ekspozycję na Zachodzie m.in. Laswellowi, który w 1994 r. wyprodukował album The Trance Of Seven Colors nagrany przez Marokańczyka z amerykańskim saksofonistą Pharoah Sandersem. To jedno ze wspanialszych spotkań jazzu i afrykańskiego transu. Przez długi czas trudne do zdobycia – streamingi raczej tego nie znają – doczekało się ostatnio cyfrowej wersji na Bandcampie. Znalazłbym wam to pewnie taniej na Google Play Music, ale z wiadomych względów nie mogę. A winyl Hive Mind oczywiście świetny. Imponująco opracowany, zaprasza do tego, by wpaść w trans kolekcjonowania rosnącej serii.         

MAALEM MAHMOUD GANIA Aicha, Hive Mind 2020, 8/10