Zawsze pewna

Jedną z rzeczy, których się nie spodziewałem, a które poprawiały nastrój w tym roku, były domowe dyskoteki Róisín Murphy. Ostatnio Facebooka zalała fala nostalgicznych powtórek z Kid A Radiohead. Nudnych dość (niestety) dyskusji prowadzonych z okopanych pozycji przez ludzi, którym ta płyta zmieniła życie na lepsza albo… zepsuła rocka na zawsze (i takie opinie słyszałem). 20 lat temu może i rządziło Radiohead – ale właśnie w odsłuchu domowym. Za to sferę publiczną i kulturę klubową zdominowały wtedy na pewien czas taneczne przeboje Moloko w przeróżnych wersjach. Na koncertach – później także tych solo – Róisín, ze swoimi frymuśnymi nakryciami głowy i pelerynami, była gwiazdą nie do pobicia i nawet przy swoim bardzo pewnym repertuarze sama pozostawała i tak tym najpewniejszym ogniwem na scenie.  

Nowy album jest miłym echem tego statusu, płytą zawierającą całą serię dyskotekowych piosenek zszytych ze znakomitych prefabrykatów, ale nieoddającym moim zdaniem pełni talentu Irlandki. Za stronę muzyczną odpowiedzialny jest weteran z Sheffield i pionier wytwórni Warp – Richard Barratt, lepiej znany z duetu Sweet Exorcist albo pod solowym szyldem DJ Parrot, no i oczywiście jako Crooked Man. Czerpie tu garściami z dramaturgii charakterystycznej już dla techno (i do tradycyjnych elementów dorzuca np. mocno podkręcone barwy perkusyjnych talerzy, jak w Simulation), w takich momentach jak Kingdom of Ends wyzwalając dużą energię, ale konsekwentnie też zaniedbuje melodie na rzecz brzmienia. A przy tym trochę gubi szczegóły w mało klarownym, a nawet lekko zamulonym miksie – lepiej brzmią, co ciekawe, wersje extended. I to te wybrałbym ostatecznie na prywatkę. Choć rozmiarami rozrastają się ponad wszelkie granice.

Całość w przedbiegach bije Take Her Up To Monto!, ale nie osiąga poziomu Overpowered czy nawet Hairless Toys, a wreszcie debiutanckiej płyty nagranej z Matthew Herbertem. Więcej tu uniwersalnej diwy disco, mniej samej Murphy, która przecież powtarza gdzieś po drodze, że jej historia nie została jeszcze opowiedziana, ale zadba o własny happy end. Z jednej strony jest w samej tej deklaracji jakaś potężna moc, dawna pewność wciąż tu jest. Z drugiej – to opowiadanie odbywa się tylko i wyłącznie na poziomie muzyki i – mnie przynajmniej – pozostawiło pewien niedosyt. Co nie znaczy, że nie warto posłuchać – a widzę wśród odbiorców tego albumu dużo świeżego entuzjazmu.  

ROISIN MURPHY Róisín Machine, Mickey Murphy’s Daughter 2020, 6-7/10