Jak już wie się, co się ma

Najlepsza muzyka do zabawy z ostatnich dni? Pod warunkiem jeszcze, że nie jest to Róisín Murphy? I żeby była pełna pozytywnej energii? I zabawna? Umiarkowanie kiczowata? Międzygatunkowa? Domówkowa? Trochę retro? Odpowiednia na zimę? I na lockdown, gdyby już znowu do niego doszło? W skali powyżej siódemki? Z solówkami na harfie? I jeszcze najlepiej z polskim wątkiem? Spokojnie, wszystko się znajdzie. Przecież domyślacie się, że te wstępy do notek blogowych to się pisze na samym końcu, jak już wie się, co się ma (a tytuły notek to już w ogóle, nawet po napisaniu wstępu do notki).   

Nie chciałem wystawiać wczoraj w wyścigu z Murphy angielskiej grupy Hen Ogledd, byłoby to bowiem zestawienie nierówne. Diwa kontra dziwacy. Ale trudno mi się będzie oderwać od płyty tych dziwaków z północnej Anglii przez kilka najbliższych tygodni. Free Humans (Weird World, 7-8/10) to kapitalna, pełna spontaniczności płyta spomiędzy staroświeckiego folku (opisywani tu niedawno Richard Dawson i Rhodri Davies) a ejtisowego syntezatorowego popu (to ta kobieca połowa kwartetu: Dawn Bothwell i Sally Pilkington, które nie mogą mi się przestać kojarzyć z naszymi Enchanted Hunters). Wychodzą ejtisy z lekka właśnie staroświeckie i bardzo prowincjonalne. Bliskie karaoke w pubie, takim czynnym trochę dłużej niż do 22.00, jak ostatnio. Czasem lekko sfałszowane (Davies, bo o Dawsonie nie dam złego słowa powiedzieć – kto wam wyciągnie takie falsety jak w Crimson Star?), czasem uzupełnione egzotyczną w tym zestawieniu solówką (tu znów bardziej panowie – są nawet partie harfy Daviesa), czasem już blisko mrocznego folku Current 93 (Paul is 9ft Tall), ale zawsze uderzające w jakiś czuły punkt. Choćby w Trouble: Trouble with a capital T… itd. Swoją drogą – kilka tekstów (choćby Space Golf) warto tu sprawdzić. Mariaż niepasujących do siebie estetyk sprawia wrażenie totalnego chaosu, ale na końcu daje efekt ciepły, swojski, bliski, pełen poczucia humoru (czasem nieco już Zappowskiego) i przebojowy – nawet dzieci pytały z rosnącą, choć ciągle niepewną ciekawością, co to takiego. Sądząc po adnotacji, że w wokalach pomagały „Milenka and Zosia” – znalazłyby się i tu jakieś polskie wątki. Ale te już mam – na kolejnym wydawnictwie. 

Żadnych kompleksów nie słychać w ofercie Das Komplex – producenta znanego już z katalogu wytwórni Pets czy FASRAT. Epka Weź mnie ze sobą (Polena, 7-8/10) domówkę napędzi z potężną rezerwą. Napędziłaby i publiczność do dużego klubu, gdyby było dokąd napędzać. Tytułowy utwór nagrany z Emose Uhunmwangho, o której niedawno pisaliśmy szerzej w POLITYCE, najbardziej retro w całym zestawie (i należąca do starszych utworów), pozostaje ledwie rozgrzewką. Wrażenie robi chłodniejszy w brzmieniu, dubowy Somebody, ale przede wszystkim chłodne już z tytułu Zbliża się zima. Koszaliński producent wyprowadza tu dyskotekowy szlagier z całej narracji zbudowanej wokół wypowiedzi o ptakach (aż chciałoby się przypomnieć w tym miejscu Sowy Polski Michała Szturomskiego), a później błyskotliwie zamienia sample z progrockowej, Tolkienowskiej opowieści Bo Hanssona w rasowe arpeggia w stylu szczytowej Abby. I niby kraj i nawet epoka te same, ale niezłej wyobraźni wymagało takie zestawienie. 

Przyszła też wreszcie zamawiana jakiś czas temu płyta Mildlife – „ulubionej aktualnie australijskiej grupy Gillesa Petersona” (wyobrażam sobie te jego szafy z fiszkami zespołów, podzielone na części świata) – zatytułowana Automatic (Heavenly, 7/10). Debiutu to nie przebija, ale znów rozpięte jest pomiędzy krautrockiem, amerykańskim funkującym fusion, no i dyskoteką. Kapitalne groove’y, które będą samplować przyszli twórcy nowego disco, bogate aranżacje, klimat dobrego projektu studyjnego bez słabych punktów – i tylko kropki nad „i” w postaci kompozytorskiego błysku natchnienia tu brak. Mildlife stają się powoli moją ulubioną formacją siódemkową – nie od formatu 7″, tylko od przeciętnej ocen w skali do dziesięciu. 

A przy okazji – najlepszy utwór opisywanego niedawno materiału Jaga Jazzist to – jak się okazuje – remiks. Czyli Apex w wersji, przy której spotkali się znowu Lindstrøm & Prins Thomas. Dla samego spotkania warto tego posłuchać.