Dar i luz Van Halena

Ktoś dorastający na początku lat 80. z minimalnym dostępem do kultury popularnej zapewne nie mógłby się po drodze nie natknąć na Eddiego Van Halena. Jeśli sam nie ćwiczył w domu jego słynnego Eruption – utworu-solówki, elementarza nowoczesnych technik gitarowych – to pewnie zajrzał do kina na seans Powrotu do przyszłości, gdzie w jednej ze scen brzmienie Van Halena miało być kosmiczną torturą dla chłopaka z pokolenia rock and rolla. Jeśli kogoś jakimś cudem ominął fenomen Jump (przeboju, w którym Eddie jak gdyby nigdy nic odkłada gitarę i gra swój najlepszy riff… na syntezatorze), to już na pewno poznał historię Beat It – utworu Michaela Jacksona z jedną z najsłynniejszych solówek gitarowych wszech czasów. Pisano o astronomicznej sumie, którą Eddie dostał za 30-sekundowe solo u Jacksona, a już mniej o tym, że zagrał je za darmo, bo nie chciał sprawiać wrażenia, że robi, co mu kazano (telefon w tej sprawie wziął początkowo za żart). Wtedy, w latach 80., nazwisko Van Halena było synonimem geniusza, który zagra wszystko, co chce – ale, co jeszcze ważniejsze, zrobi to na zupełnym luzie chłopaka z sąsiedztwa, który nie wyjmując papierosa z ust wycina solówki wszech czasów. 

Ten sam, zmarły wczoraj w wieku 65 lat Eddie Van Halen, przez ponad 20 lat zmagał się z różnymi formami chorób nowotworowych. Zaczęło się od wycięcia sporej części języka (twierdził, że to od metalowych kostek gitarowych, które zwykł trzymać w ustach, ale podobno rzucił palenie), skończyło na raku krtani. Wesoły i wyluzowany młodziutki geniusz był w dojrzałych latach człowiekiem potwornie schorowanym, cierpiącym na jałową martwicę kości, leczącym się z długiej choroby alkoholowej i zmagającym z uzależnieniem od narkotyków. Z rubryk plotkarskich znanym z długiego procesu rozwodowego. Dzisiejsi młodzi gitarzyści nie patrzyli już na niego jako na boga. Zespół Van Halen od lat milczał, albo nagrywał płyty znacząco poniżej dawnego poziomu, warto się więc skupić na tym, co takiego się wydarzyło 40 lat temu, i dlaczego Edward Lodewijk van Halen to taka istotna i wcale nieoczywista postać.   

Przede wszystkim – był gitarzystą z naturalnym darem. W rodzinnej grupie Van Halen, współzakładanej m.in. z bratem Alexem (obaj są synami holenderskiego klarnecisty, który przeniósł się do Kalifornii) na początku grał na perkusji, ale starszy brat oddał mu w końcu gitarę, bo Eddie był tak bezczelnie zdolny. I tak już zostało. To jak gdy ktoś ukradnie ci samochód, a za tydzień podjedzie pod dom i mówi: hej, zobacz mój nowy samochód! – miał to później komentować Sammy Hagar, wokalista zespołu. Zespół (pierwszym, a później ostatnim wokalistą był David Lee Roth) pozycję w show biznesie miał dość dziwaczną. Powstał za późno jak na gwiazdę hard rocka, ale za wcześnie, by w latach 80. wpisać się w jeden z nowych nurtów muzyki heavymetalowej. Eddie grał więc swoje słynne popisy, tryskające wirtuozerią solówki, w czasach eksplozji punka, kiedy wirtuozeria była najbardziej pogardzana. Zarazem wszechobecne wzmacniacze dużej mocy, nowe efekty i konstrukcje współczesnych gitar pomagały wtedy jeszcze dalej przesuwać granice tego, co możliwe. I znów – bronił go specyficzny rockandrollowy luz, wykonywanie skomplikowanych partii bez nabożeństwa, a wreszcie koncentracja na grze zespołowej. Pisał dla Van Halen przebojowe utwory, które dobrze sobie radziły na amerykańskich listach bestsellerów. A poza drobnymi skokami w bok Eddie był wiernym członkiem zespołu, choćby ponad swój zespół wyrastał. Nie nagrywał płyt solowych. To go wyróżniało, choć przecież dał początek fali, na której płynęli inni technicy gitary wydający kolejne odcinki autorskich, czysto instrumentalnych popisów – choćby Steve Vai czy Joe Satriani. Moż i byli lepsi, ale większość mistrzów tej fali nie miała już w sobie tego luzu, ważnego czynnika X.    

Charakterystyczną dla siebie technikę tappingu (wydobywanie dźwięku poprzez dociskanie i puszczanie strun na gryfie palcami obu rąk – tu korekta, za którą dziękuję Czytelnikowi z Twittera) muzyk podchwycił w podstawowej formie partii legato granej lewą ręką od Jimmy’ego Page’a z Led Zeppelin i rozwinął w całą nową dziedzinę. Popisy w wykorzystywaniu flażoletów czy bawieniu się potężnie przesterowanym brzmieniem wzmacniacza wcale nie były najwyższym stopniem drogi gitarowego kujona. Często oznaczały drogę na skróty – połączoną ze słabością do popisów i świetnym wyczuciem instrumentu. Robię po prostu wszystko tak, jak chcę. I kropka. Bo tak mi jest najłatwiej – mawiał Van Halen. Ale szybko wykorzystał własne umiejętności wprowadzania drobnych ulepszeń i zaczął firmować własnym nazwiskiem (czy raczej inicjałami EVH) nowe konstrukcje gitar. Jeśli do tej pory gitara nie była dyscypliną sportową, z pewnością Eddie ją w tę stronę przesunął, podbijając – albo i samodzielnie wywołując – modę na wyścigowe granie. Bo „młoteczkowanie” palcami po gryfie robiło wrażenie wchodzenia przez gitarzystę w nadświetlną. I w tym sensie wyobraźnię pokolenia wychowującego się na Gwiezdnych wojnach i kinie nowej przygody meblowało w sposób naturalny.   

Tak samo jak w latach 80. nie można było go zauważyć, tak przez kolejne dekady dało się przemknąć i w ogóle Van Halena nie spotkać na swojej drodze – nawet najlepsze albumy jego grupy, jak 5150, Fair Warning czy Van Halen – mogły się już wydawać ramotką, którą zmiotła choćby przechodząca przez tę samą Kalifornię rewolucja thrash metalu, prowadzona przez dzieciaki wychowane na jego solówkach. Ale na zawsze uderzające pozostanie coś innego: jeśli obejrzymy dowolną szkółkę gry sięgającą do flagowych technik Van Halena, w których znakomici muzycy tłumaczą, jak to robić, jeśli posłuchamy któregoś z licznych hołdów (a te z pewnością posypią się w najbliższych tygodniach), nigdy nie usłyszymy w nich tej iskry, którą miał rozpoznawalny i wyjątkowy oryginał.