Najmniej potrzebny komentarz do wydarzeń tego roku

Nie, to nie o Noblu. Właśnie się dowiedziałem, że moja recenzja nowej płyty grupy Bon Jovi nie zmieści się na kolumnach papierowego wydania POLITYKI. To dobra decyzja. Z trzech powodów. Po pierwsze, płyta jest raczej słaba. Po drugie, zdecydowanie lepiej się pastwić nad takimi wydarzeniami na blogu. Po trzecie wreszcie – od czasu wpisu o Eddiem Van Halenie (czyli od wczoraj) intensywnie myślę nad przekształceniem Polifonii w pierwszy specjalistyczny blog na temat hair metalu. Logicznym ruchem byłoby więc po moim ulubionym (i jednak bardzo ważnym) przedstawicielu tego nurtu zająć się przedstawicielem, którego aż tak bardzo nawet w dziecięcych czasach nie lubiłem. Z hair metalu jako konwencji wypisał się dawno temu, a okładka nowej płyty pokazuje go w chwili poważnej zadumy – niemal jak na rzeźbie Rodina – potraktujmy go więc w tym szczególnym dniu poważnie: jak niedocenionego amerykańskiego poetę.  

Dobra wiadomość jest taka, że wśród wielu plag nawiedzających nas w tytułowym roku nowy album Bon Jovi 2020 nie będzie się sytuować nawet w pierwszej dziesiątce. Ale do jednoznacznie przyjemnych doświadczeń na pewno nie należy. Przynosi serię 10 piosenek odnoszących się do stylistyki Bruce’a Springsteena (to już się w dyskografii BJ zdarzało), a częściej nawet (o czym przekonuje już choćby Limitless) – do U2 w ich stadionowej inkarnacji. Trzeba szanować w tych czasach stadionowych wykonawców, bo w wartościach bezwzględnych na pandemii stracili najwięcej. Bon Jovi się do nich zalicza, musiał odwołać serię koncertów (supportem miał być Bryan Adams!), a przeniesienie daty premiery albumu z wiosny na jesień nie zmieniło szczególnie – na nieszczęście dla grupy – kontekstu. Jest tu jednak coś znacznie ciekawszego.  

Zespół, który kapitał popularności zgromadził na refrenach w rodzaju Jestem kowbojem, dosiadam stalowego rumaka albo podszytym problemami klasy robotniczej romansie z Livin’ on a Prayer, siłą rzeczy jest ważnym punktem odniesienia dla gorzej sytuowanej części białej społeczności. Ameryka stoi w ogniu! – śpiewa tymczasem Jon Bon Jovi w American Reckoning, odtwarzając klimat protestów ruchu Black Lives Matter; nie wspomina w zasadzie (poza delikatną aluzją: I’ll never know what it’s like / To walk a mile in his shoes), że toczyły się na tle rasowym. Czy to spektakularny whitewashing samych protestów? Na pewno nie. Weźmy jednak pod uwagę, że artysta śpiewa do tych, którzy wiedzą, że dzwonią, ale nie wiedzą, w którym kościele. Może też – co gorsza – nie chcieć się ostatecznie narazić owej „białej hołocie”. Poza tym Bon Jovi – jeśli jego propozycję potraktujemy poważnie – występuje jako człowiek świadom końca pewnej wizji Ameryki, co uderza w najlepszym na płycie Blood in the Water o niewymienionym z nazwiska człowieku, który siłę czerpie z nienawiści w sieci i z hackerskich manipulacji Rosjan. I nie wymaga długiego śledztwa odgadnięcie jego nazwiska. Politycznemu przebudzeniu antytrumpowskiego wokalisty i lidera Bon Jovi nie towarzyszy jednak na tyle świeża strona muzyczna, by chciało się je odkrywać. Co samo w sobie żadnym odkryciem nie jest. A z płyt kampanijnych wolę już jednak (do czego jeszcze wrócę) nowe Public Enemy.

Ba, nawet tytuł tej płyty Bon Jovi, 2020, nie jest – przyznają to pewnie nawet fani – szczególnie odkrywczy. Taki Richard Dawson, że przypomnę, zatytułował tak już swoją płytę (jedną z płyt roku na Polifonii zresztą) z poprzednich 12 miesięcy. O ile więc w tekstach temperatura momentami nawiązuje do wydarzeń bieżącego roku, to stylistycznie nie jest to nawet 2018 czy 2019. A w hierarchii najlepszych albumów z datą w tytule 2020 grupy Bon Jovi musiałby ustąpić nie tylko 1984 i 1989, ale nawet 1999. Nazwiska autorów proszę sobie dopisać na własną rękę.  

BON JOVI 2020, Island 2020, 3/10