Frontman sam w studiu

W weekend (dla odmiany) słuchałem płyt. W tym zaległego Declana McKenny – młodego brytyjskiego wokalisty z całkiem niezłym repertuarem, opartym na wzorcach w stylu Bowiego, Queen, ale też fali Britpopu z lat 90. Płyta Zeros rokowałaby świetnie, gdyby tylko dało się jej słuchać. Niestety, jest późną ofiarą loudness  war – czyli odbierającej nagraniom dynamikę, zniekształcającej brzmienie i męczącej wojny na głośność, której uczestnicy chcą się niepotrzebnie przekrzyczeć w radiu czy streamingu. Słucha się tego z rosnącym zmęczeniem, choć to najwyraźniej miała być muzyka pisana dla przyjemności odbiorcy. Producent Jay Joyce się nie popisał, chociaż muzyków McKenna ma kapitalnych, młodych, a samemu – niemałego kalibru talent.  Szkoda, że tak bardzo się pospieszył z wydaniem albumu, bo ukazał się właśnie zestaw, który mógłby zmienić mu życie – i podejście do brzmienia.   

Chodzi o reedycję albumu Sign O’ The Times Prince’a, która jest rzeczą ponad możliwości, jeśli chodzi o opis czy jakiekolwiek próby recenzji.  Monstrualne wydawnictwo, które właściwie dopiero nadgryzłem (tu tradycyjne dowcipy o recenzowaniu z dnia na dzień albumu, który w najdłuższej wersji CD oznacza 9 godz. 27 min słuchania – nie licząc DVD), przynosi mnóstwo ciekawych odkryć. Jednym z nich jest fakt, że Prince świetnie dobrał repertuar na płytę, ale pierwotny pomysł z albumem trzypłytowym nie był tak szalony, jak mogłoby się wydawać. 

Są różne relacje na temat procesu nagraniowego, w który artysta na jakiś czas zamienił całe swoje życie – i nie opuszczała mnie podczas słuchania tych utworów myśl o tym, że studia Prince zbyt często nie mógł opuszczać. Wiadomo, że ten materiał – częściowo, co dokumentują przede wszystkim liczne bonusy, nagrywany jeszcze z muzykami The Revolution – oznaczał demontaż, a właściwie po prostu rozwiązanie towarzyszącej liderowi grupy. A że Prince był jako instrumentalista praktycznie samowystarczalny, w najlepszych momentach płyty – w tym w słynnym utworze tytułowym, z tekstem o „gazetowym” charakterze – za towarzystwo wystarczył mu automat perkusyjny Linn LM-1 i sampler Fairlight. To pójście w elektronikę nie oznacza bynajmniej braku oddechu w produkcji ani przewalenia produkcji kolejnymi liniami – nawet przeciwnie, Sign… to w większości płyta bardzo oszczędna. A zremasterowana dziś – przez oryginalnego autora masteringu, 76-letniego Berniego Grundmana – pozostaje wolna od grzechów loudness war.   

Wśród nowych nagrań z minionego tygodnia na polu brzmieniowym – i pod wieloma innymi względami – wyróżnia się Shore Fleet Foxes. Produkcja Beatriz Artoli – świetnej realizatorki dźwięku (z nagrodą Grammy za album Adele 21 na koncie) – przyniosła dość podobny gest jak u Prince’a, tylko powodowany czymś zupełnie innym. Robin Pecknold nie tyle chciał, co musiał zrezygnować ze wsparcia członków zespołu, chcąc pracę nad tym albumem kończyć w covidowych warunkach. Nie ma tu zatem dużo interakcji zespołu nagrywanego w studiu na setkę, choć lider nie jest ze swoimi pomysłami zupełnie sam – tam, gdzie niezbędni byli inni instrumentaliści, pojawiają się członkowie Grizzly Bear (Christopher Bear, przez chwilę Daniel Rossen) i The Dap-Kings (Homer Steinweiss), a także sekcja dęta The Westerlies (pojawiła się już na poprzedniej płycie) i spore grono wokalistów. 

Shore przełamuje pewien impas, który sygnalizowała płyta Crack-Up, wraca do korzeni brzmienia Fleet Foxes, rozbudowując je trochę i wychodząc z mocno już wydeptanych folkowych ścieżek w stronę różnych odmian artystycznego popu i pop-rocka – The Beach Boys (Pecknold sięga po wibrafon używany podczas sesji Pet Sounds), Arthura Russella czy nawet Fleetwood Mac (bliska pozycja ich płyt w moim alfabetycznym układzie musiała się na coś przełożyć). To ciekawa płyta przełamująca stereotyp prostoty. Jest uproszczona w stosunku do Crack-Up, przynosi najkrótsze w historii zespołu formy, ale zarazem pozostaje bardzo finezyjna w aranżacjach, a przede wszystkim – jest bardzo różnorodna. I znowu trochę jak Prince – oczywiście przy stylistycznym ogromie różnic – Pecknold poszedł w stronę odkrywania możliwości: studia, własnego głosu (umiejętność formowania partii wokalnych na różne sposoby robi tu duże wrażenie i jest kluczowa dla brzmienia albumu), a przy tym stworzył album o ciekawej, nieoczywistej i znów raczej pogodnej – jak za czasów debiutu – atmosferze.   

Shore przynosi zarazem kilka gestów dokumentujących charakter okresu, w którym album powstawał – z gestem wykorzystania wokali zebranych od fanów grupy w Can I Believe You. I nie słychać tu znoju przygotowywania nagrań szytych po kawałku, w edytorze na ekranie – warto w tym celu posłuchać tej płyty szczególnie kluczem Steinweissa: Sunblind, Jara, Maestranza, Young Man’s Game. Ten ostatni to w tej chwili chyba mój ulubiony utwór z nieźle znoszącej kolejne odsłuchy płyty. Poboczny projekt Pecknolda z The Dap-Kings po czymś takim wydaje się pomysłem realnym i nawet pożądanym (co przypomina, że na liście bohaterów, na których forntman FF się wzorował, był też Sam Cooke). A to już niepokojąco blisko Prince’a…

FLEET FOXES Shore, Anti- 2020, 8/10