Apokalipsa Sufjana [podsumowanie dwóch tygodni]

Dawno nie dostałem tylu pytań o to, jak mi się podoba dany album. Czego nie odbieram jako zainteresowania moim zdaniem, tylko jednak konfuzją, w jaką wprowadza słuchanie The Ascension, najnowszego albumu Sufjana Stevensa. W czasach nadpodaży wielgachnych albumów stworzonych z dużą dokładnością i jeszcze większą ambicją takie zmieszanie i niezdecydowanie to najpewniej właściwa reakcja – bo czy można 80-minutową płytę speca od długich, koncepcyjnych form przesłuchać, przetrawić i jeszcze nabrać do niej dystansu w ciągu pierwszego weekendu? Pewnie nie, chociaż spróbuję – pod warunkiem, że przeskoczycie poniższy zestaw działań na Polifonii, bo reszta sobotniego wpisu jak zwykle na samym dole.   

Poprzedni tydzień zaczął się niezbyt przyjemnie – od informacji o śmierci Simeona Coxe’a, założyciela Silver Apples, o której dowiedziałem się dopiero z pożegnania w „New York Timesie”.  

W poniedziałek chwaliłem solowy album Antoniny Nowackiej, pandemicznego Richarda Dawsona i Grand River

We wtorek pisałem o tym, że branie narkotyków opóźniło proces starzenia u formacji The Flaming Lips, ale go nie zatrzymało. Przy okazji wspominałem o sprawie didżejek (błędnie pisałem wtedy o didżeju – rzecz dotyczyła imprezy po festiwalu Ephemera), które prezydent Warszawy próbował przekonać do Jamiroquaia. Nie wiem, na ile to sprawdzone info, ale rozeszła się wieść, że w streamingu akcje tej formacji wśród polskich słuchaczy mocno poszły w górę. 

W środę było o Mchach i Porostach cyrlicą i w wersji archaicznej, odtwarzającej realia lat 80. 

W czwartek entuzjastycznie pisałem o albumie Rhodriego Daviesa i o tym, że brzdąkanie na uratuje – tego samego dnia w Dwójce poza Daviesem prezentowaliśmy koncert Tehillim/Psalmy duetu Joanna Halszka Sokołowska/Tomasz Pokrzywiński. Na łamach POLITYKI pisałem za to o całkiem niezłym albumie duetu Włodi & 1988. Był też okolicznościowy podkast, z którego można się dowiedzieć niemało, jeśli chodzi o stosunek obu panów do Molesty i udanego dokumentu Skandal. Ewenement Molesty. Ale nie tylko. 

W piątek ogłosiłem sobie na własną rękę światowy dzień improwizacji – po podliczeniu, ile improwizowanej muzyki można wydać tego samego dnia. Tak naprawdę chciałem odnotować przede wszystkim niezły okres wytwórni Cuneiform, no i świetną kasetę Caldwell/Tester wydaną przez Astral Spirits.  

W kolejny poniedziałek zacząłem od trzech globalnych premier tygodnia: Ammar 808, Sarathy Korwar i Lafawndah. Ten pierwszy to pewniak, drugi też, ale miło się utwierdzić. ta trzecia to dla mnie bardzo pozytywne zaskoczenie poprzedniego tygodnia. 

W kolejny wtorek głównie narzekałem na los każdego, kto chce przebić się dziś w mediach społecznościowych z promocją czegokolwiek. I wpis cieszył się sporym zainteresowaniem, sądząc ze statystyk. Czytelnicy zwracali mi m.in. uwagę, że to samo, z czym zmagają się dziennikarze, dotyczy także samych artystów. O, myślę, że ci mają nawet gorzej! W każdym razie nie skarżyłem się w tym wpisie chyba tylko na nowy album Sama Prekopa, zaskakująco zgrabny.  

W środę opisałem nowy album Psychogeografii. Co napisałem? Tu już odsyłam do wpisu. I pozdrawiam czytelników, którzy piszą do mnie na Messengerze z pytaniem, co polecam z nowych płyt. I którym muszę po raz kolejny odpowiedzieć: odsyłam do wpisów na blogu, bo właśnie o tym piszę na co dzień. To prawie jak najbardziej leniwe pytanie świata: „co nowego obejrzeć na Netfliksie?”. Niewiele jest równie beznadziejnych rzeczy na świecie, a za tę również odpowiadają media społecznościowe. 

W czwartek było pracowicie, bo pozostały mi do odnotowania trzy albumy wykorzystujące na różne sposoby theremin – wynalazek Lwa Termena, który w tym roku obchodzi 100 lat. A musiałem z tym zdążyć przed wieczorną audycją w Dwójce, podczas której pogadaliśmy sobie z red. Hawrylukiem o bezdotykowym instrumencie genialnego fizyka (we wpisie rozpędziłem się i napisałem „bez użycia rąk”), ile wlezie. Do dziś nie odespałem tej przegadanej nocy. 

Wczoraj – to macie najbardziej na świeżo – pisałem o nowym albumie Idles. I wkleiłem bardzo długą listę premier tygodnia, na której był ten Sufjan Stevens, o którym za moment. Najpierw tylko napiszę, że w kulturalnym podkaście POLITYKI było dość monotematycznie, bo znów raper – L.U.C – tylko w zupełnie innej roli, związanej z jego orkiestrowym projektem Rebel Babel Ensemble, z którym koncertuje w Ameryce bez wychodzenia z domu. Jak to możliwe i co ten jego zespół w najbliższą sobotę zagra w Nowym Orleanie – o tym już musicie posłuchać sami

I jeszcze kilka słów na temat Sufjana Stevensa, które napiszę bardziej jako miłośnik tego może banalnego, ale przebojowego Video Games niż długiej, udziwnionej Ameriki. Sporą część repertuaru nowej płyty znaliśmy wcześniej, ale większość idzie bardziej w stronę tego drugiego utworu – wielkiej koncepcji płyty o życiu widzianym z wielkiej perspektywy religii, nawet nie jednej, i zwężającego się horyzontu dzisiejszej Ameryki. Religia ma wpływ na Amerykę – i to raczej niedobry. A Stevens do obu traci zaufanie właściwie jednocześnie (kluczowe zdanie z tekstów to powtarzający się refren: Nie rób mi tego, co zrobiłeś Ameryce), nie przestając szukać sensu, interesować się sprawami ostatecznymi. Jeśli ten zestaw zderzyć z ostatnimi produkcjami amerykańskiego kompozytora i wokalisty, wyjdzie na to, że przynajmniej momentami wypada olśniewająco. Jeśli go jednak przyłożyć do płyt nagrywanych przed wstrząsającym Carrie & Lowell, wyjdzie na to, że wtedy pisał rzeczy czyste i pełne polotu. The Ascension jest – przeciwnie – albumem ciężkim i gorzkim.  

To trochę pretensja do garbatego, ale wolałbym chyba, żeby Stevens – zamiast całego tego elektronicznego instrumentarium, nad którym moim zdaniem nie do końca zapanował – zatrudnił do nagrania tego albumu po prostu zespół żywych muzyków. Rozwiązania elektroniczne, które wybiera, to rzeczy bardziej rodem z lat 80. (zapewne wybór jest świadomy), topi tę swoją chóralną muzykę w pogłosach, partie perkusji brzmią niewiele młodziej i szczególnie psują odbiór – z małymi wyjątkami, choćby bardziej progresywnego brzmieniowo Ativan – ale utopione w sosie muzyki tworzonej warstwami na edytorze komputerowym, w której łatwo możne przeholować z rozmiarami aranżacji. Przebijanie się przez tę gęstwinę, mocno zbitą kompresją, nie jest zadaniem łatwym. Dlatego – mimo tego wyraźnie całościowego zamysłu – zamierzam w przyszłości słuchać The Ascension na wyrywki. Tęsknię trochę za klimatem ze strony B niedawnej epki, czyli My Rajneesh (tu odnajduję go po trosze w Landslide). Uważam, że współpraca (vide Planetarium) jest na tym etapie kariery Stevensa wskazana. I chciałbym widzieć w przyszłości w Sufjanie artystę, który konfuzję ucina, a nie ją potęguje. Był już kimś takim po tej przełomowej, osobistej płycie Carrie & Lowell – na delikatnym, meblującym emocjonalnie pół filmu, soundtracku do Tamtych dni, tamtych nocy. Zaczynam się nawet zastanawiać, czy może ta wyjątkowa temperatura amerykańskich konfliktów zamiast uskrzydlać tamtejszych artystów nie zaczyna ich paraliżować.   

SUFJAN STEVENS The Ascension, Asthmatic Kitty 2020, 7/10

Podobnie jak na początku tego sobotniego blogowego newslettera, dorzucę małe postscriptum do wpisu. Otóż jestem zwolennikiem bandcampowej sprzedaży i – jak być może nie wiecie – już 2 października będzie kolejny piątek, kiedy serwis zrezygnuje ze swojej prowizji, trzeba się więc szykować na skok zainteresowania i wysyp premier. Widzę jednak coraz większą potencjalną przeszkodę w tym, co się dzieje z cenami wysyłki płyt. Niestety, dotknęło to także Sufjana Stevensa. Jego najnowszy album na CD (!) kupicie za jedyne 45 zł, ale za dostawę z USA zapłacicie 113 zł. Niby tylko liczby, ale brzmią, jak gdyby ktoś nam dopisał fuck you na ofercie sprzedaży.