Brzdąkanie uratuje świat

Być może macie jak ja – denerwuje was, gdy artysta mówi, że tworzy tylko dla siebie. Bo to zwykle albo kłamstwo, albo głupota. Jest jeszcze trzecia możliwość, choć zdarza się rzadziej – gdy rzecz, np. granie na jakimś instrumencie, pomaga zachować równowagę psychiczną, ułożyć myśli, pozbyć się strachu, pogodzić ze stratą itd. Nie jestem psychologiem, ale wierzę, że brzdąkanie, dzięki temu, w jaki sposób na chwilę przeprogramowuje nam mózg, może mieć pozytywny wpływ na emocje, samopoczucie i owszem, nie zrobi z każdego Sherlocka Holmesa czy Einsteina, ale może poprawić nastrój – co w czasach zbiorowych niepokojów okazuje się przydatne. Co więcej, słuchanie takiego swobodnego brzdąkania też nie zawsze kończy się źle. Na przykład nowy album Rhodriego Daviesa jest ze mną od paru tygodni i wciągnął jak mało który.      

Puszczając sobie Telyn Rawn Daviesa, czuję się prawie jak gdybym podsłuchiwał, a nie tylko słuchał. Może to jakaś cecha muzyki grywanej na Północy, ale nie zakłada ona masowego słuchacza. Przeciwnie, zarówno charakter muzyki samotnego harfisty (tak naprawdę oczywiście rozchwytywanego muzyka grającego na harfie w różnych składach), jak i specyfika tej płyty, zakładają bardzo intymne brzmienie. Co więcej, cały album ma improwizowany charakter, opierający się na krzesaniu melodii, emocji i błysku inspiracji z prób i (nierzadko) błędów. Z procesu improwizacji wyłączona została tylko budowa instrumentu. Tak – budowa, bo ten odcinek długiej dyskografii Daviesa jest dla niego finałem procesu rekonstrukcji walijskiej harfy w kształcie, w jakim pojawiła się w świeckiej, dworskiej muzyce tego kraju w XIII wieku: obłożonego skórą instrumentu o strunach z końskiego włosia i niewielkim rozmiarze, który trzymało się na kolanach. Stąd tytuł: telyn jak harfa i rawn jak to końskie włosie. 

Z czasem struny zaczęto produkować z innych materiałów, sama konstrukcja uległa transformacji, zginęła też – jak zauważa Davies – cała improwizacyjna tradycja grania na tym instrumencie. Czyli nie wiadomo, co na nim grano. Jak to z improwizacją sprzed ery nagraniowej bywa. Były żale – nawet poetycko wyrażane peany na cześć dawnego brzmienia instrumentu. Ale ogólnie świat przeszedł nad nim do porządku dziennego. Walijski wirtuoz z pomocą grupy przyjaciół wyciągnął więc z niebytu instrument, od razu tworząc dzięki jego delikatnej barwie kilka małych arcydzieł takich jak Angharat Ton Uelen. Cały album pozostaje jednak, mimo tego całego ciężaru pracy i zamysłu, czymś niezwykle niezobowiązującym, co zarazem wciąga bez reszty, eksploruje różne techniki, nie nuży ani na moment powtórzeniem. Samotnym brzdąkaniem – tyle że niezwykle doświadczonego, wybitnego i wyjątkowego muzyka swoich czasów.  

Pisałem o licznych współpracach Daviesa, który stale pracuje m.in. z Richardem Dawsonem (gościł na Polifonii w poniedziałek) czy Johnem Butcherem, a w przeszłości zdarzyło mu się grywać z Derekiem Baileyem czy Evanem Parkerem. Za tydzień ukazuje się kolejny album grupy Hen Ogledd – ciekawej formacji pogranicza popu, w której poza Daviesem twórczo wyżywają się w bardziej piosenkowej konwencji Dawson oraz Dawn Bothwell i Sally Pilkington. Wszyscy reprezentują, jak o sobie piszą, Starą Północ. Miałem już okazję tego słuchać i przynosi ten album fantastyczne momenty (włącznie z wyimaginowaną pieśnią potwora z Loch Ness). Ale wiem, że i tak na koniec wrócę jeszcze do solowego Rhodriego Daviesa, bo inspiruje i pozwala lepiej uporządkować myśli wśród hałasu i niepokoju. Dziś mały fragment w Nocnej strefie w radiowej Dwójce (godz. 23.00) – poza tym zresztą w programie sporo muzyki, która siłę czerpie z nowego spojrzenia na archaiczną tradycję.   

RHODRI DAVIES Telyn Rawn, Amgen 2020, 8/10