Branie narkotyków zrobi z ciebie nudnego wujka trochę później

W rozdmuchanej już aferze z prezydentem Warszawy pouczającym didżeja nad Wisłą jedna rzecz (poza ostrym upolitycznieniem Pudelka, z którego nie zdawałem sobie sprawy) jest dla mnie pewnym odkryciem: przyszła pora roczników 70., czyli moich roczników – dorobionych i ustatkowanych – na bycie tymi starszymi wujkami, na korzyść których zmienia się muzykę na imprezie. Dlaczego nie powinno się zaczepiać didżeja, wyjaśniał już Kacper Kapsa na łamach Noizz (ale to akurat gest ponadpokoleniowy – ostatnio pierwszą próbę zamówienia czegoś miałem minutę po rozpoczęciu setu, zamawiający był dwa razy młodszy). Ja skoncentruję się na tej generacyjności. Może i to moje pokolenie przełamywało funkiem siermięgę rytmiczną rocka lub reżim Eurodisco. Może na imprezie rodzinnej to pokolenie z drżeniem czekało na niechybną interwencję wąsatego wujka, dla którego nawet Pozytywne wibracje będą zbytnim ekscesem, ale teraz pewnie inwestuje w kawalerki w rozjeżdżanym powoli przez buldożery klubowym zagłębiu na tyłach Burakowskiej. Należę do tej generacji i od ćwierć wieku próbuję odkładać na bok pokoleniowe sentymenty podczas słuchania muzyki, co bywa odbierane jako wyrzekanie się własnych korzeni albo wręcz hejtowanie „swoich”. Jest nowa okazja! 

Ta okazja to nowy album The Flaming Lips – zespołu, który uwielbiałem na przełomie wieków. I do którego mam ciągle wiele sympatii i całe tony sentymentu. Ciekawy przypadek grupy rockowej: miała niewątpliwy sukces z pewną estetyką, po czym szła w kolejne brzmieniowe ekscesy. Może to niezaspokojona natura odkrywcy u Wayne’a Coyne’a, może narkotykowe problemy genialnego Stevena Drozda, ale pod koniec lat 90. przestali być normalnym rockowym zespołem z poukładaną karierą, fanów prowadząc przez morze zachwytów i ocean jęków. Co było fajne głównie dlatego, że oznaczało otwartość na szaleństwo i błąd. Powtórki wypełniały koncerty, z których zespół słynie.  Ostatnio jednak nieco przyhamowali i zaczęli także w studiu zwracać się ku formom, które w latach 90. zapewniły im rosnące zainteresowanie. Do tego stopnia, że w końcu napisali i nagrali płytę zupełnie z tamtej epoki, z najładniejszymi piosenkami od ponad dekady.

American Head, jeśli pominąć niektóre przetworzenia partii wokalnych, nie tyle wraca do konwencji pogłębionego narkotykami smutku ery The Soft Bulletin, co wydaje się zagubioną poprzedniczką tej słynnej płyty. Coyne i koledzy (głównie roczniki 60.) z takim impetem cofali się w czasie, że aż przesadzili. Wszystko wydaje się tutaj nieco bardziej poukładane, nieco bardziej przewidywalne jako amerykańskie echo Pink Floyd, dużo dokładniej przeżute, wpasowane w różne formy psychodelii. Bez takiego wariactwa i ekscesu – idealne zagubione ogniwo między Clouds Taste Metallic a The Soft Bulletin. Świadomie pomijam Zaireekę, która była ważnym dla ewolucji brzmienia zespołu, ale jednocześnie dość osobnym eksperymentem. Gdyby American Head ukazało się w roku 1997, byłoby konkurencją dla OK Computer Radiohead, co brzmi jakoś naturalnie. Dziś jest w znacznej mierze anachronizmem. I wywołuje tylko uśmiech uparcie wracającą tematyką środków psychoaktywnych i wracającymi apostrofami do matki – niby jak u Watersa, pomijając tematykę: Mamo, wziąłem LSD! Wszystkie rodzaje narkotyków zostają na tym albumie wymienione, a śmierć znajdziemy w co drugim utworze.

Bodaj najdziwniejszym nagraniem w zestawie jest You n Me Sellin’ Weed, który po głośnym „yeah!” już-już wydaje się za chwilę zmienić w trapowy kawałek, ale zwrotka o handlu kokainą idzie dalej w stylu psychodelii rockowej, zaprawionej smyczkami jak z Korzyńskiego i pojedynczymi przeskalowanymi dźwiękami, które brzmią jak halucynacje. Trzeba zresztą przyznać Drozdowi, że bywa zaskakujący w wejściach syntezatorów czy gitary (tu może te nawiązania do tytułowej amerykańskości, odbieranej przez pryzmat The Grateful Dead, w partiach Dereka Browna i gościnnie pojawiającego się Micah Nelsona) na tej płycie. Z jakichś powodów aranżowanie kawałków The Flaming Lips ciągle wydaje się Drozda bawić.

Autotune, gdy już się pojawia – choćby w kolejnym na płycie Assasins of Youth – jest niespecjalnie potrzebny. A nawet brzmi kuriozalnie – jak ornament doczepiony do stricte Floydowskiego kawałka. Finał My Religion Is You – już bardziej z Lennona niż z Watersa – zdaje się za to pokazywać alternatywną wizję zespołu: A tak byśmy brzmieli, drodzy Państwo, gdybyśmy zamiast brać narkotyki i szaleć monetyzowali brzmienie z The Soft Bulletin przez cały XXI wiek, stając się szybko nieznośnymi dziadygami – a nie tylko po prostu nieznośni. 

Bawiłem się w sumie bardzo dobrze, choć smutno. No i bez ryzyka. Bo upływ czasu nigdy nie był na albumie The Flaming Lips tak mocno słyszalny. A puenta była w tytule.    

THE FLAMING LIPS American Head, Bella Union 2020, 7-8/10