Jak skutecznie wypromować notkę na blogu muzycznym

Dzień dobry, jestem dziennikarzem, ale już coraz bardziej na pół etatu i raczej tylko po godzinach. Przez większą część dnia pracuję jako dostawca treści i animator dyskusji w firmach Facebook, Twitter i Instagram. Nie dostaję tu wynagrodzenia, ale dzięki temu wypełniającemu cały dzień zajęciu mogę skuteczniej promować swoje publikacje pisane nocą. Preferowane formy tej promocji to: selfie z głupią miną, zdjęcie z kimś bardzo znanym (najlepiej dobrze spozycjonowanym w serwisach społecznościowych), a najlepiej cały starannie wymyślony i zmontowany film, którego nakręcenie zajmie więcej czasu niż przygotowanie dziennikarskiego materiału. W wypadku dobrze zbudowanych kobiet lub mężczyzn sytuację upraszczają oczywiście regularne zdjęcia w lekkim negliżu, ale sami wiecie, co robi z sylwetką ciągła praca przy komputerze.

Z pewnym rozrzewnieniem przypomniałem sobie ostatnio, że w latach 90. internet służył mi w pracy tylko do researchu. Dziś służy do wszystkiego – nawet tę notkę wpisuję w onlajnowym edytorze, który jest gdzieś tam, „w internecie” – ale żadna dziedzina nie rozrosła się tak mocno jak wciąganie autorów w promocję tego, co robią, w sieci. Powoli, niemal niepostrzeżenie – jak kamera w najnowszym klipie Sama Prekopa – wirtualny świat nas dopadł. I przejął – bo o formalnym zatrudnianiu rzecz jasna nie ma mowy.

Zakładam, że coś już wiecie na temat działania mediów społecznościowych. Najkrócej mówiąc: funkcjonują, dopóki ktoś dostarcza kontent. Dostarczali go solidarnie amatorzy i profesjonaliści, a w pewnym momencie zrobiło się tego na tyle dużo, że nikt nie był w stanie tego wszystkiego przeglądać i Facebook wpadł na pomysł, by zarabiać, zbierając pieniądze za samo pokazywanie waszych wpisów innym: wpłacisz kilkanaście złotych, to twój wpis zobaczy kilkaset osób więcej, a kilkanaście nawet wejdzie w jakąś interakcję. Chyba że zdecydujesz się pracować bezpośrednio dla Facebooka – już tylko za zasięgi. Pewnie zauważyliście, że pisuje w ten sposób dzienniki większość znanych literatów, dlatego dzienniki książkowe są formą raczej martwą, a Mark Zuckerberg wcześniej czy później zacznie udzielać oficjalnej licencji na ich wydanie poza swoim serwisem. Może nie doczytaliście czegoś małym drukiem w umowie użytkownika – no ale wiadomo, co robi ze wzrokiem ta ciągła praca przy komputerze.   

W każdym razie pocieszę was (lub zasmucę, w zależności od podejścia do sprawy): dziennikarz pisujący bloga afiliowanego przy dużej gazecie nie ma lepiej. Większość jakiegokolwiek ruchu w sieci przynoszą social media, które doskonale potrafią rozpoznać, że wrzucacie materiały skojarzone z serwisem, który na treściach zarabia – i sprytnie ograniczą zasięgi. Redakcje to wiedzą i w wielu wypadkach (nie u mnie akurat, ale to już raczej rzadkość) wpiszą wam promocję własnych – a czasem i cudzych – tekstów w kanałach społecznościowych w zakres obowiązków. Radia zaczną proponować robienie filmików promujących audycje, na koniec trafiających nierzadko do szerszej publiczności niż sam program. Ten ostatni i tak trzeba jednak zrobić – choćby i po to, żeby było co dalej promować.

Czego o tym wszystkim nie powiedzą wam na zajęciach na dziennikarstwie (poza tym, że ciągle nie mówią prawie nic, co miałoby związek z realną pracą)? Tego, że wkrótce założycie konta w przedziwnych serwisach oferujących obróbkę graficzną, ściągniecie darmowe (a może i płatne) oprogramowanie do montażu filmów, szablony i tutoriale. Kupicie lepszy smartfon, a może i osobną kamerę tylko po to, żeby przyciągnąć dodatkowe kilkaset osób do czytania akurat waszych tekstów. Zaczniecie przygotowywać dla serwisów streamingowych playlisty dla kilkunastu znajomych, albo nagrywać podkasty, na których chętnie zarobi Spotify, oferując w zamian… jedyną i niepowtarzalną możliwość publikacji podkastów na Spotify. A na koniec – kto wie, może jednak wykupicie na własną rękę minikampanię na Facebooku czy Instagramie, bo przecież najlepszą formą przetrwania dziennikarza w świecie mediów społecznościowych – poza braniem udziału w okazjonalnych inbach albo publikowanie alko-tweetów na temat najważniejszych osób w państwie – jest w tej chwili wydanie całej wierszówki na promocję tekstów w social mediach (w tej jednej sytuacji pocieszające jest to, że te wierszówki nie rosną). Będziecie nadawać wpisom na blogu fikuśne tytuły w rodzaju Jak skutecznie wypromować notkę na blogu muzycznym. A w chwilach desperacji pozostanie wklejanie głupich komentarzy z linkiem na blogach i kanałach YouTube bardziej znanych kolegów, albo pod zdjęciami koleżanek, które lepiej wiedzą, jak się pozycjonować na Insta. Niby się wtedy nie najecie, ale za to ludzie o was nie zapomną, a jak się zagłodzicie i wychudniecie, zawsze możecie sobie zrobić selfie i uruchomić zbiórkę na Patronite na odżywienie i podreperowanie budżetu. A jeśli przy tym wszystkim nie złapie was jakaś groźna choroba (a wiadomo, ile chorób czyha na tych, co ciągle siedzą przy komputerze), może nawet przetrwacie na rynku do kolejnego sezonu.  

Warto pamiętać, że jednocześnie w każdej dziedzinie te same media społecznościowe są po prostu potężną konkurencją dla dziennikarza – oferują tańszych pracowników, którym nie tylko nie trzeba wypłacać etatu, bo całe wypłaty realizowane są w serduszkach i lajkach. Jeśli więc mnie zapytają, czy pracuję po to, żeby moje dzieci mogły więcej czasu spędzać w serwisach społecznościowych, to odpowiem, że przeciwnie – ciężko pracuję po to, żeby dzieciaki w ogóle nie musiały mieć tam kont. 

Oczywiście przy tym wszystkim można zapomnieć o pisaniu samej notki – na takie rzeczy nie ma już czasu. I dziś sam prawie zapomniałbym o tym, że na typową notkę na Polifonii składa się jeszcze recenzja płyty. Na szczęście miałem dobrą muzykę towarzyszącą, którą mogę wyjąć na chwilę z tła i ocenić jako bardzo przyzwoitą robotę w dziedzinie elektronicznych nagrań instrumentalnych. Wprawdzie 20 lat nie spodziewałbym się po Samie Prekopie czegoś takiego jak Comma, ale wtedy nie było takiego szału wokół syntezatorów modularnych. 

Ciekawa dziedzina, bo z tego, co słyszałem, świat syntezatorów modularnych rządzi się podobnymi zasadami co promocja internetowej: oznacza ciągłą ucieczkę do przodu. Musisz mocno pracować nad utworami, żeby zarobić na kolejny moduł. I wydaje mi się, że samą różnorodnością brzmień Prekop uczciwie zarobił na cały rack nowych modułów. Zniknęły wprawdzie piosenkowe formy i cała charakterystyczna ta jazz-popowa wrażliwość znana z czasów The Sea And Cake – obecna nawet w ostatnich nagraniach tej formacji – ale to przyjemny soundtrack dla współczesnego pracownika mediów społecznościowych. Tyle że jakiś taki… słabo wypromowany? 

SAM PREKOP Comma, Thrill Jockey 2020, 7/10