Słucham: The High Llamas, Reyna Tropical, Tomasz Dąbrowski, Present

Różne procesy zachodzą z czasem w ludzkim organizmie. Wyobrażam sobie więc bez problemu późną fascynację oglądaniem na TikToku – codziennie – pandy zajadającej marchewki. Szczególnie łatwo mi to sobie wyobrazić jako natręctwo kojące skołatane nerwy podczas pandemii. A taką rolę pełniło – jak się zdaje – w życiu Seana O’Hagana, lidera The High Llamas. Płyt pod tym szyldem nie było od dawna, a ta nowa, Hey Panda (Drag City), jest co najmniej warta uwagi. Wprawdzie O’Hagan, snując swoja opowieść o pandzie, raczej skromnymi środkami, z bardzo swobodną rytmiką i mocną elektroniczną obróbką wokali, odchodzi dość daleko od poprzedniego wzorca, to jest w tym godny uwagi luz. Momentami graniczący z lekkim szaleństwem. Wokalnie wspiera go córka Liv (z którą wspólnie śledzili poczynania pandy), pojawia się gościnnie świetna wokalistka Rae Morris (wyróżniające się Sisters Friends), no i kapitalny jak zwykle Bonnie ‚Prince’ Billy – jako wokalista i współautor dwóch utworów. Zaskakujące, że O’Hagan, wieloletni współpracownik Stereolab, wraca mniej więcej wtedy, gdy odradza się także ta grupa. A z całością jego nowego albumu jest trochę chyba jak z tą pandą: niby nic wielkiego, robi nawet wrażenie czegoś błahego, ale nie męczy, doskonale nadaje się do wielokrotnego odtwarzania, no i ma zaskakująco… kojący charakter.  

Podobny luz ma w sobie Malegría (Psychic Hotline), pierwsza pozycja w dyskografii Reyna Tropical, czyli Fabioli Reyny (projekt startował jako duet). Artystki urodzonej w Meksyku, wychowanej w Teksasie i założycielki „She Shreds Magazine”, pisma adresowanego do gitarzystek. Muzycznie działa w trio Sávila grającym emigrancką wersję cumbii, ale Reyna Tropical to bardziej wariacje elektroniczne z delikatnymi partiami gitary. Wszystko rysowane lekką kreską, bo utwory mają z jednej strony urok modnych, latynoskich podziałów rytmicznych i popowy wdzięk, a nawet sporą przebojowość (Cartagena, Lo Siento), z drugiej strony brzmią jak stworzone od niechcenia. To wrażenie pogłębia bałaganiarska formuła całej płyty z piosenkami przetykanymi dialogami. Z drugiej strony – jest w Malegrii coś więcej niż tylko pomieszanie smutku z radością w tytułowym terminie zapożyczonym od Manu Chao. Jest jakaś ciekawa, inna droga ekspansji dla latynoamerykańskich brzmień – nie całkiem taneczna, nie do końca komercyjna, nie bardzo oczywista.  

Nowy album Tomasza Dąbrowskiego & The Individual Beings Better (April Records) uderza z kolei z miejsca ciężarem. To z jednej strony mrok brzmieniowy, z drugiej ciężar samej orkiestry – siedmioosobowej, polsko-skandynawskiej, po naszej stronie składającej się z samych gwiazd i liderów własnych projektów (Irek Wojtczak, Grzegorz Tarwid, Max Mucha, Jan Emil Młynarski), po stronie skandynawskiej reprezentowanej przez saksofonistę Fredrika Lundina i perkusistę Knuta Finsruda. Tak czy owak hasło z nazwy zespołu sprawdza się dobrze. Sam fakt, że po raz kolejny ten skład pełen indywidualności poszedł za polskim trębaczem, świadczy o jego pozycji na europejskiej scenie. Oczywiście, pojawiają się nieuchronnie skojarzenia z wielkimi płytami, na których polscy i skandynawscy jazzmani ze sobą współpracowali, w tym rzecz jasna z albumami nagrywanymi z udziałem Tomasza Stańki. Jego imiennik wydaje się o wiele bardziej niespokojny w stylistyce. Jego zespół potrafi zabrzmieć potężnie i klasycznie jak choćby Power Of The Horns, potrafi jednak też iść w poszukiwania brzmieniowe – moje ulubione Bonzer napędza gęsta praca sekcji i elektronika (a świetnym kontrapunktem jest elegancka, klasyczna fraza trąbki w następnym utworze Lush). Druga płyta formacji jest rzeczywiście – jak wskazuje tytuł – ulepszeniem formuły, tyle że ulepszenie następuje tu zanim jeszcze ta formuła została ściśle zdefiniowana i zamknięta.

Na koniec płyta progresywno-rockowa. Bo przy takiej formule rocka progresywnego zostałem i szkoła Rock In Opposition broni „artyzmu” w muzyce rockowej wyjątkowo dzielnie. Niedawno mieliśmy niezły album ciągle działającego Univers Zéro, teraz pierwszą od bodaj 15 lat nową płytę działającego od 1979 r. Present This Is NOT The End (Cuneiform). Niestety, wbrew tytułowi zapewne ostatnią – przynajmniej w składzie ze swoim założycielem (przy okazji – współzakładał także UZ) Rogerem Trigaux, który zmarł w roku 2021, nie doczekawszy końca długiego procesu pracy nad albumem. Kończyli go koledzy z Belgii i USA, m.in. Pierre Chevalier i Dave Kerman. Rzecz składa się z dwóch dużych form w jak zwykle kameralistycznych aranżacjach, nieco mocniejszych niż w obecnej inkarnacji Univers Zero – przy czym utwór tytułowy został podzielony na dwie części podane w odwrotnej kolejności. Muzyka uderza frenetyczną siłą, gwałtownością, ale wszyte tu podziały rytmiczne i riffy, charakterystyczne dla RIO i francuskiego nurtu Zeuhl, rozsiały się przecież po świecie i na dziesiątkach płyt metalowych usłyszymy dziś to samo, tylko ubrane w mocniejszą gitarową panierkę. W tym sensie nazwa zespołu pozostała i w tym przypadku aktualna.