Hałaśliwie i jednostajnie (playlista 13)

Jeśli jest hałaśliwie, to powinno być jednostajnie – staram się kierować tą dewizą przy doborze nagrań i rzadko mnie zawodzi. W tym tygodniu przyniosła spore zauroczenie albumem grupy Dead Neanderthals. Ale znajdziecie go dopiero na końcu listy. Jak zwykle we wtorek jest trochę rzeczy do odkrycia. Bo czy zauroczenie nowym wydawnictwem płytowym w drugiej połowie grudnia to już perwersja, panie doktorze? Proponuję już ostatnią w tym roku playlistę: siedem nagrań z siedmiu nowych płyt, w sumie 50 minut muzyki. Proszę pamiętać o dwunastu poprzednich:
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12
Za to na koniec miesiąca szykuję jak zwykle parę podsumowań i trochę niespodzianek. A jeśli dalej rzecz będzie się cieszyła wzięciem, a mnie starczy zdrowia, wtorkowe playlisty na pewno wrócą.

MOEBIUS Video Soldier [z albumu Welcome to World. Complete Studio Recordings 1979-82, Chickadisk/GAD Records 2017, 7/10] Warto zacząć od jakiegoś intrygującego nagrania, w tym wypadku – z przeszłości. Wydana w listopadzie retrospektywna płyta zbierająca nagrania amerykańskiego tria Moebius jest pod tym względem wdzięczna. Zawiera kilka niedoszłych szlagierów przełomu lat 70. i 80., z dość brawurową syntetyczną wersją Light My Fire The Doors i pakietem własnych kompozycji, wcale niezłych, z których wyróżnia się Video Soldier z drugiej, (jeszcze) mniej znanej płyty, wydaje się dobry na początek. Znacznie bardziej znane niż nagrania tej grupy, były solowe wydawnictwa Steve’a Roacha, jednego z jej członków. Mnie jednak bliżej do Moebiusa – z tym zacięciem na nową syntezatorową falę, pomiędzy Numanem a Devo. Ważne zastrzeżenie: na płycie Chickadisk zdecydowanie lepiej to brzmi niż w klipie powyżej, wyciągniętym najwyraźniej z oryginalnego winyla. 4’27”

DOGO NIGA Nikwite Nan (z albumu Sounds of Sisso, Nyege Nyege Tapes 2017, 8/10] Mocne i agresywne brzmienie imprezy na sterydach, przyspieszone, nieoszczędzające parkietu rytmy, a wreszcie brak gotyckich czy bełkotliwie awangardowych naleciałości dzisiejszej sceny klubowej na Zachodzie – to sprawiło, że ugandyjskie i tanzańskie brzmienia są realnie odświeżającym elementem kończącego się roku. Kompilacja Sounds of Sisso dokumentująca scenę Dar es Salaam, tanzańskiej stolicy, to rzecz imponująca w swojej koncentracji na tu i teraz, styl singeli ma ożywczo wariacką rytmikę, a w czasach streamingu zjawisko ma też wszelkie dane ku temu, by kiedyś zamienić się w globalny trend. Na razie na popularnych serwisach tego materiału nie znajdziecie. Jest na Bandcampie, kasetowa wersja (wydana w czerwcu) dawno wyprzedana, za to pojawił się właśnie winyl – pierwszy w kolekcji Nyege Nyege z Kampali. I to jest dla mnie pretekst do prezentacji tego materiału przy okazji grudniowej playlisty. 3’55”

GIORGIO FAZER W czterech ścieżkach dużo bólu [z albumu Gorzki to chleb jest polskość, Too Many Fireworks 2017, 7/10] Całkiem intrygujący polski Bon Iver wyszedł z tego kawałka – post-rock miesza się z folkiem w całym duetowym projekcie Mirona Grzegorkiewicza i Mateusza Franczaka znanych m.in. z grup Daktari i How How. Została tu jakaś swoboda słyszalna na solowej płycie Franczaka Long Story Short (którą opisywałem tutaj). Grzegorkiewicz też ma zresztą na koncie bardzo ciekawe nagrania solowe jako M8N (do znalezienia na Soundcloudzie). Tutaj w być może przedostatniej naprawdę liczącej się polskiej płycie tego roku. Po ostatnią trzeba sięgnąć nieco niżej. 7’33”

NADAH EL SHAZLY Barzakh (Limen) [z albumu Ahwar, Nawa 2017, 7/10] Bardzo oryginalna, co wiąże się ze środowiskiem egipskiej sceny muzycznej, kombinacja tradycji i nowoczesności w wyjątkowym wykonawczo (arabskie techniki wokalne) wydaniu. Nadah El Shazly, kairska wokalistka, zrealizowała ten album z pomocą 2/3 składu The Dwarfs of East Agouza (Sam Shalabi, Maurice Louca), a nagrała w montrealskim studiu Hotel2Tango. Brzmienie jest rewelacyjne, muzyka co najmniej intrygująca, ale jak zwykle w przypadku egipskich artystów uprzedził mnie Łukasz Komła, który na łamach Nowej Muzyki opisał ten album tak dokładnie, że spokojnie mogę do tej recenzji odesłać. Sam szczególnie polecam jeszcze utwory Palmyra i ka-pi-tal-ny, choć może niereprezentatywny dla płyty Koala. 8’19”

BUBA BADJIE KUYATEH & MICHAŁ GÓRCZYŃSKI Through [z albumu Cut the Air, Multikulti 2017, 8/10] Późna płyta, której pewnie większość krajowych podsumowań nie odnotuje, ale mocna. Bubę Kuyateha, gambijskiego wirtuoza kory, zdążyliśmy już nieźle poznać – zresztą nie ma w Polsce dużej konkurencji, jeśli chodzi o ten prastary afrykański instrument o dostojnym brzmieniu. Ale niesamowite jest to, co Kuyateh wydobywa ze współpracujących z nim artystów – klarnecista Michał Górczyński gra tu jedne z najbardziej lirycznych partii w swoim dorobku. W Inside i Under – jedne z najlepszych rzeczy, które w ogóle nagrał, a to muzyk z bardzo dużym dorobkiem. Nie bardzo tylko rozumiem, dlaczego akurat ta miniatura, najmniej chyba reprezentatywna dla energii tych w większości długich kompozycji, promuje album. Wklejam ją z konieczności, na początek polecając właściwie każdy inny fragment płyty, ze wskazaniem na dwa wymienione wyżej utwory. 2’46”

EMINEM River feat. Ed Sheeran [z albumu Revival, Aftermath 2017, 4/10] Były już gorsze płyty Eminema, ale tej warto posłuchać dla jednej rzeczy: żeby się przekonać, jak nieprawdopodobnie zestarzały się jego beaty, płynące dziś chwilami z – nie przesadzam – przewidywalnością i siermięgą hiphopolo. Połączenie tych zbyt mocno lukrowanych podkładów z równie mocną ekspresją, czasem nawet afektacją głównego bohatera (technicznie – przyznajmy – ciągle rewelacyjnego), robi z tej produkcji rzecz trudną do przejścia – zresztą Dr. Dre i Rick Rubin nie popisali się tu w rolach „executive producers”. Rubin nawet parokrotnie próbuje się popisywać sztuką turntablizmu, co daje wyobrażenie o całości. Utwór z Edem Sheeranem jest pod każdym względem i tak stosunkowo bezpieczny, bo nie przynosi przynajmniej ani tych przeokropnych fortepianowych pasaży, ani sampli w stylu I Love Rock’n’roll. Szybko przejdźcie lepiej do następnej pozycji. 3’40”

DEAD NEANDERTHALS Womb of God I [z albumu Womb of God, Burning World 2017, 8/10] Jeśli jest hałaśliwie, to powinno być jednostajnie – powtórzę. Tutaj te dwa składniki grają ze sobą w sposób fenomenalny, przy czym ściana dźwięku budowana jest przez nietypowy skład: perkusja i dwa saksofony. Ale to są saksofony z piekła rodem i takaż perkusja – od pierwszych sekund wiemy, że coś złego się wydarzy, następnie się wydarza, po czym trwa. Holenderscy muzycy (Otto Kokke, Colin Webster i René Aquarius) są w tym diabelnie konsekwentni i całkowicie ograniczają się do pracy zespołowej, poświęcając wszystkie indywidualne ambicje. Mają w tym coś z paru polskich projektów, dlatego Instant Classic powinno przejąć ten zespół natychmiast. Nie mogę się nie zgodzić z Philem Freemanem: za tą ścianą agresji dźwiękowej kryje się głębokie uduchowienie. Bo powiązanie hałasu z jednostajnością pozwala wejść w stan medytacji. A cisza jest kapitalną oprawą dla tej płyty. Odpocznijcie trochę i zapraszam znowu niebawem. 19’16”