10 najlepszych utworów z nowych płyt (playlista 6)

Wczorajsza dyskusja na temat obsadzenia przez MSZ grupy Contra Mundum w roli „ambasadorów kultury polskiej” (w ramach programu „Wspólnie tworzymy Europę”) w Wielkiej Brytanii (za 150 tys. zł) mogła kilka osób zachęcić do posłuchania nagrań tej grupy. To z kolei może wymagać jakiejś reakcji. Jeśli nie konsultacji psychologicznej, to przynajmniej zrównoważenia muzyką wykonawców, którzy nie zostają ambasadorami własnego kraju poprzez odpowiadanie na rządowe potrzeby w dziedzinie polityki historycznej, tylko tak po prostu. Ciekawie robi się, gdy Japończycy grają muzykę hinduską, Brytyjczycy niemiecką lub latynoamerykańską, Norweg z Islandczykiem – amerykańską, a Polacy grają muzykę z Gambii. Dlatego im w dużej części poświęcam wyjątkowo lekką przedświąteczną playlistę. 10 utworów z 10 płyt, 62 minuty muzyki.

ALEX LAHEY Every Day’s a Weekend [z albumu I Love You Like a Brother, Dead Oceans 2017, 7-8/10] Nie wiem, skąd się biorą te kolejne australijskie talenty, ale w ostatnich sezonach to już inwazja. Po niedawnej sensacji Courtney Barnett mamy jeszcze młodszą debiutantkę z propozycją bardziej energiczną i prostszą. Pop-rockowa, czasem lekko punkowa płyta I Love You Like a Brother to właściwie moja guilty pleasure ostatnich dni. Samo nagranie pół rodziny nuciło – paradoksalnie – w weekend, chociaż tekst – rzecz jest bardziej banalna lirycznie niż Barnett – każdy mógłby sobie w 15 minut dopisać do tytułowego hasła. I muzycznie nie dzieje się tu nic wyjątkowego, ale – trochę jak na starych płytach duetu Tegan and Sara – mamy za to efekt właściwie niekończącego się strumienia potencjalnych hitów. Bezpretensjonalnych i przy tym bezczelnie melodyjnych. W języku gier powiedzielibyśmy, że ma to sporą grywalność. 3’13”

CRISTOBAL AND THE SEA Steal My Phone [z albumu Exitoca, City Slang 2017, 6/10] Album na pewno nie perfekcyjny, ale przynajmniej inny – zaskakujący lekką rytmiką latynoamerykańską, to znów elektronicznymi aranżacjami, nieszablonowymi wokalami i wplatanymi tu w niespodziewany sposób elementami muzyki świata. Przyjemny, idealny na sobotnie popołudnie. Cristobal and the Sea to skład tak międzynarodowy, jak to tylko w Londynie możliwe. Poczucie humoru znad granicy pastiszu broni tę muzykę przed popadnięcie w klonowanie kogokolwiek – ani Animal Collective, ani Kings of Convenience, bo rozstrzał jest równie duży, co muzykalność członków tego zespołu. 2’50”

KELELA Better [z albumu Take Me Apart, Warp 2017, 6-7/10] Nie wiem, na czym dokładnie ma polegać alternatywność tego R&B, dopatrywałbym się tu transgresji raczej w szafowaniu słowem fuck niż we wprowadzaniu jakichś zupełnie nowych rozwiązań czy sampli spoza upowszechnionych bibliotek. Współpracownicy Keleli to producenci i autorzy dość młodzi, ale w większości doświadczeni, co raczej – tym bardziej po serii singli – robiło z płyty Take Me Apart pewniaka czarnej muzyki. Jeśli już ktoś jest tu niespodzianką, to w pierwszej kolejności stały współpracownik wokalistki – Jam City. Sama Amerykanka należy raczej do starej szkoły, frazuje jak ćwierć wieku temu, nie przesadza z przetwarzaniem partii wokalnych. W Better (tu wśród współautorów mamy Mocky’ego) świetnie słychać zresztą pewien kontrast między tradycyjną, delikatną ekspresją wokalną a bardziej nowoczesnymi wejściami elektronicznych aranży. Docenić trzeba to, że cały zestaw udało się spiąć wspólnym mianownikiem charakterystycznego, ciemniejszego nieco niż zwykle w tego typu produkcjach brzmienia. 4’35”

LINDSTRØM Drift [z albumu It’s Alright Between Us As It Is, Smalltown Supersound 2017, 7/10] Trochę zaniżone są recenzenckie oceny dla Lindstrøma, choćby w zestawieniu z ostatnią płytą Four Tet. Moim zdaniem Norweg wygrywa na tym albumie z Hebdenem brzmieniem i – tu jak zwykle – kapitalnym wyczuciem tanecznej rytmiki. Początkowo miałem wybrać Sorry z cyfrowej wersji płyty, ale instrumentalny Drift, w którym producent po swojemu, z wdziękiem i kosmicznym rozmachem ogrywa klisze popowych motywów rodem z lat 80. (tym razem bardziej to niż disco), jest kapitalną niespodzianką schowaną w dalszej części płyt, gdy już emocje wydają się powoli opadać – tuż przed najbardziej chyba kontrowersyjnym utworem Bungl z Jenny Hval. 7’38”

SAICOBAB Bx Ax Bx [z albumu Sab se purani bab, Thrill Jockey 2017, 7-8/10] Japonka YoshimiO z Boredoms i OOIOO gra swoją wizję muzyki hinduskiej, dorzucając odrobinę indonezyjskiej, a wydaje to amerykańska wytwórnia. Trudne do zniesienia przez pierwszych kilka minut (domownicy mogą się buntować, co trzeba – jak to w wypadku japońskiej muzyki – wytrzymać), bo to estetyka dość intensywna, choć bynajmniej niehałaśliwa, później trudno nie dać się wciągnąć. Przede wszystkim dlatego, że w obrębie nieco natarczywej, pełnej efekciarstwa w rozbudowanych, emocjonalnych i często przetwarzanych partiach wokalnych muzyki japońskiego kwartetu każdy utwór to fascynujący mikrokosmos, na każdy Saicobab zdają się mieć nieco inny pomysł. A każdy z nich płynie naturalnie, mimo rwanej rytmiki i akcentach silnych do granic przesady. Frances Morgan porównywała tę płytę z nagraniami Bjork. Chciałbym, prawdę mówiąc, żeby Islandka nagrała płytę z takim pomysłem. 6’40”

ESMERINE La Lucha Es Una Sola [z albumu Mechanics of Dominion, Constellation 2017, 7-8/10] Warto odnotować ten moment, gdy grupa Esmerine wydaje lepszy album niż główna formacja z tej samej wytwórni, czyli Godspeed You! Black Emperor. Hiszpańskie, angielskie i łacińskie tytuły zwiastują oczywiście utwory instrumentalne, bliskie brzmieniu tego środowiska, które lubi stopniowe budowanie napięcia, z bogato wykorzystaną marimbą i sekcją smyczkową powiększaną momentami do kwartetu. La Lucha Es Una Sola to jedna z najpotężniejszych form i wart uwagi przykład tworzenia pomostu między stylami GY!BE i amerykańskiej grupy Calexico. Dalej zespół Bruce’a Cawdrona i Beckie Foon – z natury prezentujący muzykę kameralną na zespół rockowy ze smyczkami – parokrotnie zapuszcza się na terytorium rocka progresywnego, w rejony zapomnianej już nieco formacji Curved Air (Mechanics of Dominion). 8’27”

HÖGNI Crash [z albumu Two Trains, Erased Tapes 2017, 6/10] Wychodzi od muzyki chóralnej, a na koniec z klasą się roztapia w kameralnym utworze wokalnym. Solowy album członka GusGus, Hjatalin i didżeja islandzkiej reprezentacji (czyli taki odpowiednik naszego Hirka Wrony po trosze). Trochę elektroniki umiarkowanie przydatnej do tańca i trochę smyczkowych aranżacji, też nie urywającej niczego w swojej branży. Choć czasem bywa ciekawie, a w Crash te dwa żywioły się nieźle splatają, dając nadzieje na ciekawy występ tym wszystkim, którzy kupują bilety na polskie koncerty Hogniego – w Katowicach, Warszawie i Poznaniu. 4’57”

BUBA & BANTAMBA Jo molon [z albumu Gambia, For Tune 2017, 6/10] Buba Badjie Kuyateh tym razem – po bardzo udanej płycie z Soyką – w składzie z młodymi polskimi muzykami na tropie atrakcyjnych i bliskich zachodniemu odbiorcy zastosowań kory. O ile byłem entuzjastą duetu z Soyką, to tu brakuje mi czegoś więcej. Współpraca w kwintecie układa się gładko, momentami może nawet zbyt gładko ten album brzmi, całemu składowi właściwie trudno cokolwiek zarzucić, to jednak na tle innych albumów z muzyką afrykańską ten, zerkający ku rytmice z okolic Morza Karaibskiego, poza tym, że oczywiście w kierunku rodzinnej dla Buby Gambii, usytuowałbym w okolicach mocnej średniej. Kradnę do zagrania świeży, udany i dobrze zaśpiewany utwór Jo molon. Polecam też instrumentalne Kambiango – ten surowy, tradycyjny kierunek się sprawdza. 3’45”

UUUU Five Gates [z albumu Uuuu, Editions Mego 2017, 7/10] Kto jak kto, ale Thighpaulsandra z epizodami w Coil i Spiritualized na koncie to na psychodelii się zna, a połowa kwartetu UUUU (Edvard Graham Lewis, Matthew Simms) gra w znakomitej grupie Wire. I ten wspólny album kwartetu (dopełnia go świetna perkusistka Valentina Magaletti)- psychodelia czasem krautrockowa do szpiku kości (Verlagerung, Verlagerung, Verlagerung), a czasem wietrznie nieuporządkowana i szalona jak w proponowanym utworze, chaotycznym jak orkan Grzegorz – wydaje mi się mocno niedoceniony. Niektórych być może odstraszy dźwiękowa abstrakcja, elementy improwizacji, dziwne brzmienia niczym z psychodelicznych projektów Billa Laswella, ale nie skreślałbym na samym wstępie. Jako numer trzy proponowałbym finałowe Il Ventre del Nulla. 16’09”

JULIEN BAKER Everything That Helps You Sleep [z albumu Turn Out the Lights, Matador 2017, 8/10] Na koniec dla wytrwałych propozycja sensacyjna, choć to już pewnie wiecie z entuzjastycznych recenzji drugiego albumu Julien Baker wokalistki i autorki piosenek z Memphis. Zignorowałem na blogu Sprained Ankle, co pewnie zrzucić trzeba na karb delikatności tych jej jednostajnie balladowych propozycji – śpiewanych dość tradycyjnie, aranżowanych ascetycznie, z lekkimi chórkami, z tekstami zszytymi z młodzieńczej niepewności, małych dramatów, niedopasowania do kontekstu. Byłoby fajnie, gdyby masowy odbiorca to kupił, bo w tej dziedzinie to klasa sama dla siebie. A co wrażliwsi mogą nawet popłakać przy święcie. W dowolnej intencji. 4’21”