10 utworów z nowych płyt (playlista 3)

Prawie godzina nowej muzyki z różnych półek i z całego świata. Togo, Nigeria, Egipt, Niemcy, Szwecja, Kanada, Polska, trochę Francji, niemały wątek włoski, no i – ok, niech będzie – USA i Wielka Brytania, ale właściwie symbolicznie. Ale to nie Beehy.pe, tylko Polifonia. 10 utworów i 10 tysięcy znaków. Oddaję niniejszym do użytku kolejny zestaw wtorkowy zastępujący nieobecne wydanie audycji HCH, licząc na to, że słuchanie tej playlisty przyniesie tyle samo przyjemności, co mnie jej układanie.

ITADI K. BONNEY Ye, Ye, Ye [z albumu Itadi K. Boney, Hot Casa Records 2017, 6/10] Mam wrażenie, że Afryka spowszedniała nam na tyle, że teraz wypada szukać nawet w obrębie tamtejszej muzyki coraz bardziej wymyślnych wynalazków. Od paru lat królują więc odkrywane na nowo afrykańskie lata 80., z tańszymi niż w Europie barwami keyboardów, ale wciąż kapitalną rytmiką – i w taki trend nieźle się wpisuje materiał Itadiego K. Bonneya z Togo. Wprawdzie płyta, którą nagrał w rodzinnym kraju na początku lat 80., przed ucieczką do Stanów Zjednoczonych (to historia nieco przypominająca dzieje Ata Kak) nie jest wybitna nawet na polu ówczesnej muzyki pop z Czarnego Lądu, to utworu Ye, Ye, Ye posłuchać zdecydowanie warto. 4’32”

KRZYSZTOF KOMEDA Czołówka – Rio [z albumu People Meet and Sweet Music Fills the Heart, GAD 2017, 8/10] W czasach, gdy komedie romantyczne wyglądały nieco inaczej, inaczej brzmiała też muzyka do takich filmów. Ścieżka dźwiękowa do People Meet and Sweet Music Fills the Heart w reż. Henninga Carlsena to rzecz, którą można postawić obok ówczesnych jazzowych soundtracków w filmach francuskich. Odpowiedzialny za muzykę jest współpracujący z Carlsenem parokrotnie (Kattorna!) Krzysztof Komeda, który nagrał dla potrzeb filmu niespełna pół godziny muzyki, wcześniej wznawianej w serii „Zofia Komeda presents” (stąd ten gorszej jakości YouTube wklejony wyżej), ale tutaj przedstawionej w całości i w wersji zremasterowanej (dużo lepiej). To pełna lekkości, z założenia też przesycona delikatnym erotyzmem suita filmowa nagrana w Danii. Przynosi mnóstwo finezyjnie wykorzystanych inspiracji muzyką latynoamerykańską (kapitalna bossa nova), ale też fragmenty muzyki orkiestrowej, wokalizy typowe trochę dla muzyki brazylijskiej, ale trochę też dla francuskich lat 60. i ładne bebopowe tematy nowojorskie. A cała ta różnorodność sprawia wrażenie, jak gdyby muzyki było dużo więcej. Komu takiego wrażenia zabraknie, ten ma jeszcze bonusy – króciutki utwór niewykorzystany na ekranie i kilka alternatywnych wersji innych tematów. Łącznie składa się to w jedną z łatwiejszych, a zarazem bardziej wdzięcznych filmowych płyt Komedy. Co ciekawe, bazująca na starym włoskim plakacie okładka zabawnie rymuje się kolorystycznie z wydana niedawno komedowską płytą EABS. 3’44”

MARYAM SALEH, TAMER ABU GHAZALEH, MAURICE LOUCA Nefsif akli [z albumu Lekhfa, Mostakell 2017, 7-8/10] O tym nie przeczytacie w popularnych serwisach, bo są wciąż rejony praktycznie niewidzialne z punktu widzenia Pitchforka. Tymczasem egipska płyta nagrana przez trio Saleh (wokale), Louca (elektronika) i Ghazaleh (różne instrumenty, głównie strunowe) to nowoczesna i atrakcyjna – mam wrażenie – dla zachodniego odbiorcy muzyka arabska, z elementami języka trip-hopu, psychodelii i oczywiście brzmień tradycyjnych. Niezwykle przy tym różnorodna, momentami odświeżająca w stosunku do nagrań ze sceny alternatywnej. I naturalnie śpiewna, piosenkowa (proszę na przykład posłuchać duetowego Teskar tebki), wykonywana z maksymalnym zaangażowaniem w partiach wokalnych. Bardzo niedowartościowany album wśród premier ostatnich tygodni – i owszem, jest na Spotify. 4’29”

GIZMODROME Zombies in the Mall [z albumu Gizmodrome, Ear 2017, 5/10] Pomysł zebrania w jednym składzie Stewarta Copelanda (The Police), Adriana Belew (King Crimson), Marka Kinga (Level 42) i Vittoria Cosmy (PFM) wydał mi się niezwykle zabawny. Dodatkowo śmieszna miała być (najwyraźniej) konwencja tego grania z okolic Talking Heads – z nieuchronną szczyptą Crimsona (bo Belew – w podwójnej roli, także wokalisty), najrzadziej chyba Level 42 (choć są momenty), bo King poważniejsze solo gra chyba dopiero w piątym utworze. W stronę Cosmy całość ciągnie fakt, że grupa powstała we Włoszech. Z czasem okazuje się, że hasło „komedia” wdrukowano grubo ciosaną czcionką jak na lekki z założenia charakter płyty. Sam utwór, który ją otwiera, czyli Zombies in the Mall, zdecydowanie wywołuje uśmiech – także przebojowością wykonania. Później bywa już chyba raczej strasznie niż śmiesznie, przyznam, że za żadnym przesłuchaniem nie dotrwałem dalej niż do solówki Kinga w piątym utworze. 3’59”

TONY ALLEN On Fire [z albumu The Source, Blue Note 2017, 7/10] Wydana przez francuski oddział Blue Note płyta Tony’ego Allena (który od lat mieszka w Paryżu), mistrza afrobeatu, jest pozycją zaskakującą, bo łączy charakterystyczny styl gry na perkusji Nigeryjczyka ze sporym, bigbandowym składem grającym z kolei dość tradycyjnie. Choć crimsonowsko-reichowskie gitary Indy’ego Dibongue w Cruising na rockandrollowej linii kontrabasu dalekie są od ortodoksji, a zaproszenie Damona Albarna (stary znajomy Allena ze składu The Good, The Bad and The Queen) do takiego składu też nie wydaje się gestem schematycznym. Album The Source jest konsekwencją epki-hołdu dla Arta Blakeya, na której też pojawił się współpracujący już z Allenem saksofonista Yann Jankielewicz, który na nowej płycie współkomponował i współaranżował materiał. Allen imponuje formą (zwracam uwagę na utwór Ewajo), a całość jest znakomicie nagrana – co warto każdorazowo podkreślać w tych czasach. Czysta przyjemność. 6’24”



GUENTER SCHLIENZ The Female Coffee Drinking Dwarf
[z albumu Book of Dreams, Zoharum 2017, 7/10] Jeszcze jedna (po tej opisywanej wczoraj) płyta, która na moment wylądowała gdzieś za redakcyjną szafą, żeby trochę rozświetlić październikową pluchę. O Guenterze Schlienzu ładnie i szerzej pisał Bartosz Nowicki przy okazji poprzedniej płyty Autumn. Mnie muzyk se Stuttgartu oczarował pastelowymi barwami syntezatorów, które w tych nieco krótszych niż na Autumn formach wydaje się bardziej przystępny, a ciągle tak samo ładny. Nie mogłem się też uwolnić, słuchając tego w ostatni weekend, od klimatu nowego Blade Runnera – szczególnie Kafkaesque Speeches z nieco grubszą syntezatorową warstwą harmoniczną przypomina nieco te budowane w filmie na instrumentach Yamaha serii CS. Jakość syntezy dźwięku – której projektantem jest tu sam autor – poraża naturalnością. A kompaktowa edycja (płyta Book of Dreams ukazała się wcześniej, rok temu, w wersji winylowej w labelu Cosmic Winnetou) zawiera dwa dodatkowe utwory: delikatny ambient The Girl with the Cloud Coloured Shirt oraz skonstruowany wokół efektów dźwiękowych i partii syntetycznej sekcji dętej Diving into the Orange Pool. 10’24”

TUSKS For You [z albumu Dissolve, One Little Indian 2017, 5/10] Do zaplanowanego na najbliższy piątek debiutu Tusks – pod kojarzącym się w Polsce pseudonimem występuje Emily Underhill – plączącego się głównie w rejonach niezbyt wymyślnego dream popu (Last i tytułowy Dissolve czerpią wprost z Cocteau Twins), mam mnóstwo zastrzeżeń, ale ten utwór zdecydowanie wart jest miejsca na playliście. To coś w rodzaju kobiecej odpowiedzi na Jamesa Blake’a, wyprowadzonej z delikatnego ambientu i nienachalnie rozwiniętej. Idealne pomiędzy Schlienzem a Anderssonem. 3’44”

THE WEATHER STATION You and I (On the Other Side of the World) [z albumu The Weather Station, Paradise of Bachelors 2017, 7/10] Kolejny (po prezentowanym kiedyś w HCH Loyalty) album Tamary Lindeman, 32-letniej wokalistki i autorki z Kanady, co w sposób naturalny każe ją porównywać z Joni Mitchell. Muzyka i sposób śpiewania jeszcze mocniej te porównania uzasadniają – choć głosowo szefowa projektu The Weather Station jest w innym miejscu. Brzmienie nowej, czwartej płyty, jest zarazem lekkie i pełne. Aranżacje – oparte na folk-rockowych gitarach i własnoręcznie pisanych partiach smyczków – świetnie zbudowane. Produkcja (montrealskie Hotel2Tango) nienaganna. Nie brak łatwych punktów startowych – w postaci choćby Thirty czy Kept It All to Myself – choć najchętniej wybrałbym na playlistę nieco wolniej rozwijający się You and I (On the Other Side of the World), nieźle ilustrujący tę ewolucję Lindeman w myśleniu o aranżach. Tyle że (tu przykra niespodzianka) wkleić mogłem tylko Thirty. 4’40”

LUNATIC SOUL Blood on the Tightrope [z albumu Fractured, Mystic 2017, 6/10] Kolejna autorska płyta lidera Riverside Mariusza Dudy zachwyciłaby mnie kiedyś, dziś ją po prostu doceniam – szczególnie pracę włożoną w produkcję, brzmienie tego trzeciego piątego w dyskografii Lunatic Soul albumu, opisywanego jako bardzo osobisty (emocji tu nie brak), który ma kilka bardzo ciekawych momentów, mimo że w całości nie odchodzi tak znowu daleko od prog-rocka. A na prog-rock wciąż mam wyczulone ucho. W każdym razie Blood on the Tightrope to stanowczo pozbawiony klisz i zasadniczo trudniejszy do sklasyfikowania fragment, świetny początek albumu, który utrzymuje uwagę przez sześć minut (w siódmej rzecz zdaje się przepoczwarzać w większą formę, po czym urywa) utrzymując uwagę prostym pomysłem, co jest cnotą w każdym gatunku. W to bym szedł. 7’19”

BENNY ANDERSSON Thank You For the Music [z albumu Piano, Deutsche Grammophon 2017, 6-7/10] Benny Andersson gra na fortepianie Fazioli swoje utwory z czasów Abby i nie tylko. Czy to płyta konieczna? Bynajmniej. Czy przyjemna? Owszem. Andersson gra fortepianowe (nierzadko oryginalne, bo w takich formach zapisywał pierwotne wersje niektórych późniejszych hitów) wersje swoich utworów z takim luzem, na jaki zdobyć się może tylko wybitny autor piosenek, który już dziesięcioleci niczego nie musi – poza doglądaniem księgowych zliczających wpływy z tantiem. Czego zresztą życzę tym wszystkim, którzy dotarli do końca niniejszego wpisu. 3’43”