Płyta, która utkwiła za szafą

Przy dużym obrocie płytami zdarza się, że któraś nie trafi do odtwarzacza na czas. Tak było z tą. Data wysyłki wskazywała jeszcze na głębokie wakacje, więc albo poczta nie dopisała, albo po prostu przesyłka niefartownie wpadła za redakcyjną szafę z korespondencją. Bo inaczej nie potrafię sobie wytłumaczyć faktu, że dotarła do mnie dopiero tydzień temu. A nie jest to płyta, której autor szedłby do celu okrężną drogą. Przeciwnie – Brothers Adama Bałdycha i współpracującego z nim (druga wspólna płyta) norweskiego Helge Lien Trio to w dyskografii polskiego skrzypka rzecz jak dotąd najdoskonalsza. Ale ujmująca prostotą, która kojarzyć się może z próbą przetłumaczenia modnej znów konwencji spritual jazzu na nasze, nieco chłodniejsze słowiańsko-skandynawskie realia. Dedykuję tę propozycję wszystkim tym, którzy czasem komentują, że na Polifonii nie chwalę muzyki ładnej. Ta jest ładna, ładniutka nawet, ale gdzieżbym tu chciał cokolwiek – poza może paroma wejściami gościnnie grającego tu saksofonisty Tore Brunborga – krytykować.

Czyli jednak coś skrytykowałem. Ogólnie jednak bezczelnie wirtuozerska gra Bałdycha przełamuje najtrudniejsze bariery – w szczególności tę wynikającą z faktu, że to ani awangarda, ani nawet – na poziomie odbioru – niespecjalnie trudne granie (nieco trudniejsze, choć chyba z gorszym skutkiem, było to na zeszłorocznej Trans-fuzji z Bauerem, Duchnowskim i Konradem). Choć do grania z pewnością niespecjalnie łatwe. Ale przebić się w materii bardziej skonwencjonalizowanej z pakietem szlachetnie klasycznych środków, uderzając subtelną liryką, urozmaiconą artykulacją, nawiązaniami do tradycji czy umiejętnością wzruszania – to rzecz moim zdaniem na tyle warta docenienia, że tę zagubioną (choćby i za szafą) płytę chciałbym jednak jakoś docenić. Bo trzeba byc nie lada chojrakiem, żeby się z dobrym skutkiem poruszać środkiem drogi.

Przede wszystkim posłuchałbym tej płyty dla klamry otwierającego ją Elegy, kapitalnego tematu z mocną pracą sekcji, ale rozwijającego się ze sporą rozpiętością dynamiczną, a na koniec – melancholijnej kody zatytułowanej w zgodzie z zawartością Code (jesteśmy na środku drogi, to i komunikaty muszą być proste). W kierunku obu szedłbym – albo jechał – dalej na miejscu głównego bohatera. Po drodze tylko z Cohenowskim Hallelujah mam pewien problem, ale wynika on raczej z oczywistości wyboru tego właśnie utworu niż z oczywistości samej interpretacji. W otwartości i swobodzie gry samego Bałdycha nie ma odrobiny fałszu i jest to ten rzadki przypadek, kiedy chciałoby się więcej lidera. I chciałoby się jeszcze zdążyć przed wieczorem z tekstem, żeby ktoś sobie tego posłuchał po robocie.

Poprzednio skapitulowałem przed oceną Bałdycha, opisując jego Imaginary Room. W wypadku Brothers trudno się nie czuć na siłach, tak samo, jak trudno się zostać zaproszonym do słuchania tej muzyki za sprawą czytelności i intensywności towarzyszących jej emocji. Nie mam wątpliwości, że obok EABS i sekstetu Franciszka Pospieszalskiego jest to jeden z bardziej porywających albumów ze sfery jazzowej, jakie do mnie trafiły w tym roku. I kolejny, który w sumie nawet ostatecznie zniechęcałby mnie do śledzenia w tym roku zachodnich premier (po co, skoro polscy artyści radzą sobie doskonale?), gdyby nie to, że domeną Bałdycha są już od lat właściwie stricte zachodnie premiery.

ADAM BAŁDYCH & HELGE LIEN TRIO Brothers, ACT 2017, 8/10