Najlepsze polskie płyty sezonu

Najlepsze? W całym sezonie? Odrobina brawury w walce o klikalność może w tym jest, ale jeśli nawet, to niewielka. Jutro premierowy koncert na Unsoundzie, który wprowadza dwa wydawnictwa skazane na czołówkę list najlepszych płyt 2017 roku. Jedna z nich jest rodzajem samosprawdzającej się przepowiedni, druga – chyba jednak pewnym zaskoczeniem. Obie miałem już okazję przesłuchać wielokrotnie, więc może werdykt jest śmiały, ale na pewno nie jest ani szalony, ani przypadkowy. Cóż poradzić na ból głowy pod hasłem „ukazują się dwie takie płyty tego samego dnia”? Mam na to odpowiedź: wykorzystać wspólne koszty wysyłki, a później słuchać jednej w dni nieparzyste, a drugiej w parzyste, bo nie wiem, czy w dyskografii wszystkich bohaterów dzisiejszego wpisu może być jeszcze lepiej.

Pracę nad duetowym albumem Wacława Zimpla i Jakuba Ziołka – wydanym pod mało zaskakującym szyldem Zimpel/Ziołek (który doczekał się już bardziej barwnego określenia: ZZ Top) można było obserwować w zasadzie na bieżąco, na żywo. Trochę tak jak nad kolejnymi projektami Marcina Maseckiego, który lubi prezentować publiczności wersje robocze poszczególnych płyt. Nie było w tym procesie wielkiego pośpiechu, co można prześledzić w historii rozmów z kolejnymi laureatami Paszportu POLITYKI: Ziołkiem, a później Zimplem.

Pierwszy zimą 2016 r. mówił o tym, że chce się nauczyć grać na klarnecie: – Zainspirował mnie Wacław Zimpel, z którym wspólnie nagrywamy płytę – powiedział, że ma jakieś stare klarnety, na których nie gra, i może mi jeden sprzedać. Miałem się wymienić i dać mu w zamian efekt gitarowy, ale chyba jestem zbyt przywiązany do moich efektów. Wacek całe życie grał na instrumencie akustycznym – to dla niego nowy świat, a z kolei dla mnie odwrotnie. Drugi zimą roku 2017 dopowiadał dalszy ciąg historii: – Sprzedałem mu ten klarnet – fajny, metalowy, amerykański, taki z orkiestr marszowych. Nawet go sobie wyremontował. Ale graliśmy tradycyjnie – ja na klarnetach, organach i fortepianie, on głównie na gitarach.

Na tym etapie historia sprzedaży klarnetu przestała być ważna, a płyta była już nagrana. Wcześniej można było ją wielokrotnie usłyszeć w wersji koncertowej. Na poziomie zeszłorocznego Off Festivalu nie wyglądało to jeszcze na wyrazisty pomysł, przyznam, że kosztowało mnie nawet lekki zawód. Na etapie tegorocznego Open’era było już wiadomo, że to znakomity materiał. A ponieważ studyjna obróbka ma w wypadku tego zestawu istotne znaczenie, efektem końcowym jest płyta – zawierająca cztery wielowarstwowe kompozycje, snute stopniowo trochę jak usypywane z piasku mandale, dla których jednorodnego nastroju pewnym szarpnięciem czy nawet zaburzeniem bywają pełne pasji sola Zimpla i partie wokalne Ziołka.

Rzecz wydaje się koncepcyjnie prosta: jeden z panów odwiedza drugiego w jego świecie, a poza tym sporo czasu spędzają razem, kreując wspólny. Z jednej strony można to było przewidzieć, z drugiej – trudno by to było sobie dokładnie wyobrazić, bo część wspólna dwóch oryginalnych światów muzycznych dalej jest oryginalnym, wyjątkowym światem.

Rozbudowane Memory Dome to bardziej Ziołek zapraszający Zimpla w okolice Starej Rzeki, w kapitalnym, repetytywnym Wrens już raczej Zimpel zaprasza do swojego świata Ziołka. Rozpoczyna się to od jakiejś mantry mnichów, ale potem z wczesnego Reicha (kompozycje na taśmę, zapętlenia) podąża ku późniejszemu (od razu na etap Counterpointów – klarnetowych i gitarowych), wreszcie wychodzi do świata, w którym tak jak Zimpel i Ziołek mogliby się spotkać na przykład Reich i Fripp. Najlżejsza w zestawie, ale bardzo ładna kompozycja Ziołka (jedyna – reszta to wspólne utwory) – minimalistyczna forma piosenkowa – Elytra prowadzi nas do finału w postaci instrumentalnego Fourth Molar, bardziej Rileyowskiego utworu, będącego w sposób oczywisty summą zainteresowań minimalem, psychodelią i Wschodem, najwyraźniej wykorzystującego „sztuczną rękę” wykonaną na zamówienie Zimpla do obsługi trudnych, powtarzających się partii na instrumentach klawiszowych, taki arpeggiator w stylu steam punk. Nie ma na tym etapie żadnego dysonansu między światami jednego i drugiego z bohaterów. A większy udział elektroniki i mocno akcentującego całość bębna basowego być może sugeruje nawet jakiś przyszły kierunek. Bo zbyt dobrze to wyszło, żeby nie myśleć o kontynuacji.

Podobnie dopracowanym efektem poprzednich doświadczeń (które miałem okazję oceniać na bieżąco i bardzo pozytywnie), w tym nagrań z lubiącym mocne wyzwania szwedzkim saksofonistą Matsem Gustafssonem przy okazji instalacji Konrada Smoleńskiego na Biennale w Wenecji, jest nowy album BNNT. Grający na gitarze barytonowej własnej konstrukcji Smoleński i perkusista Daniel Szwed tworzą tu muzykę ekstremalną, ale atrakcyjną. Skoncentrowaną nie na dynamicznych chwytach, refrenach, tylko na budowaniu dość prymitywnymi, za to doprowadzonymi do perfekcji środkami, poprzez siermiężne zapętlenia, ciągłego suspense’u. Jak zwykle też BNNT proponują cały pakiet lektur związanych z albumem – od Ciorana i Toynbee’ego, aż po Houellebecqa. Tyle że sama muzyka jest w większości instrumentalna – poza przetworzonym wokalem gościnnie pojawiającej się Stine Janvin Motland (też znanej z programu jednego z wydań Unsoundu) i strzępkiem audycji Orsona Wellesa – a przy tym posępna, z założenia oparta na powtarzających się, krótkich gitarowo-bębniarskich sekwencjach możliwych do odtworzenia na żywo.

Niesamowite jest to, jak ten album – czerpiący z noise’u, a także z muzyki z okolic post-rocka (tyle że sprowadzonego do najbardziej prostej, zwierzęcej, ale i najwyrazistszej postaci) – gra na naszych emocjach, a nawet reakcjach. Sporo się już mówiło (i pisało – znów w kontekście jednej z edycji Unsoundu) o muzyce somnambulicznej, medytacyjnej, wyciszającej, a nawet wprowadzającej w świadomy sen. Zwykle przy tym delikatnej, na pograniczu ciszy. Otóż monotonia większości z tych pięciu utworów zawartych na Multiverse pochodzi z innego świata, blisko Lotto, niedaleko od choćby Lonker See – co wygląda już w sumie na jakąś polską specjalność. I monotonia tego albumu hipnotyzuje, a nawet usypia, owszem, ale w sposób agresywny. Tak jak stopniowo usypiają ekstremizmy i terror, na które od początku reagują muzycy BNNT. Najdelikatniejsze z nagrań, finałowe If the Universe is Expanding, Are We Drifting Apart Too? (jedno z dwóch, w których słychać saksofon Gustafssona) jest zarazem utworem najbardziej rozbudowanym, najmniej monotonnym, a ostatnie akcenty płyty – z organami Hammonda (instrument wykorzystywany też przez ZZ) też wprawdzie miażdżą, ale w sposób zaskakująco swobodny. Podoba mi się takie odwracanie porządku i stawianie formy na głowie.

Jeśli więc czegoś tym dwóm płytom brakuje, to więcej jeszcze entuzjastycznych przymiotników od piszącego te słowa, ale głowa mnie pobolewa od kilku dni. A mówili, że niby od przybytku głowa nie boli.

ZIMPEL/ZIOŁEK Zimpel/Ziołek, Instant Classic 2017, 9/10
BNNT Multiverse, Instant Classic 2017, 8.5/10