11 najciekawszych płyt maja, czyli co nadrobić
Maj był dla mnie miesiącem dość oczywistych wyborów: Kendrick Lamar, The Smile, Arcade Fire, EABS, Bastarda… Nikt z nich mnie nie zawiódł, choć najbardziej spodobała mi się jeszcze inna płyta (a właściwie dwie płyty, ale liczę je pojedynczo). Za to albumów nieopisywanych szerzej na Polifonii nie znajdziecie w poniższym zestawieniu dużo. Dokładnie trzy.
1988 Ruleta, Def Jam
Co ty na to? Tu przed Matą było pato – rapuje Wilku. A 1988 dokonuje na Rulecie czasowego manewru okrążającego. Coś jak z filmu Tenet, tylko z udziałem drużyn rapowych/wokalnych gości: starszej i młodszej. Czyli jest to zarazem dowód fascynacji starym polskim ulicznym rapem (właściwie kolejny po W/88) i potwierdzenie, że producent Synów potrafi odświeżyć głosy młodszego pokolenia, a mnie potrafi sprzedać kilku raperów, którzy normalnie są dla mnie raczej poza radarem. Nota o tej płycie pojawiła się w POLITYCE.
AFRORACK The Afrorack, Hakuna Kulala
Było kwestią czasu, by zachodnie szaleństwo na punkcie syntezatorów modularnych przywędrowało na klubowe sceny Afryki, ale tego się nie spodziewałem. Brian Bamanya, ugandyjski producent nagrywający pod szyldem Afrorack, z konieczności moduły tworzy samemu na podstawie schematów. Sam szyld (odnoszący się do popularnego standardu Eurorack) zwiastuje jakąś nieeuropejską wersję i niezachodnie spojrzenie – i materiał to potwierdza. Brzmieniowo nie zaskakuje, ale rytmicznie – i owszem. Kaseta The Afrorack to transowość rozumiana inaczej niż jako wypadkowa szkoły berlińskiej czy techno, dość naturalna, na pewno bardziej tradycyjna. Afryka potrzebuje technologii, ale wciąż w mniejszym stopniu niż technologia potrzebuje Afryki.
ARCADE FIRE WE, Columbia
Są słuchacze Arcade Fire, którzy lubią tylko Funeral, są tacy, którzy akceptują nawet Everything Now. Mam wrażenie, że WE próbuje ich pogodzić, co jest zadaniem karkołomnym, ale nie niemożliwym. Do mnie przemawia – może za sprawą długiej historii z zespołem, a może ze względu na tematykę. Szerzej pisałem o tym tutaj.
BASTARDA TRIO & HOLLAND BAROQUE Minne, Pentatone
O ile brzmienie klarnetów na co dzień w muzyce tria Bastarda dominuje, przesuwając środek ciężkości w stronę Michała Górczyńskiego i Pawła Szamburskiego, to Minne jest chyba najbardziej jak dotąd płytą wiolonczelisty Tomasza Pokrzywińskiego. W końcu to on jest ogniwem łączącym Bastardę z ważnym zespołem muzyki dawnej Holland Baroque. Na Minne połączone siły dwóch formacji podążają za inspiracjami z tekstów średniowiecznej mistyczki Hadewijch z Brabancji. Jest to więc zarazem krok do przodu dla Bastardy, której rozpoznawalność na światowych scenach powinna wzrosnąć – tym bardziej że Minne wydaje się płytą otwartą na bardzo szerokiego słuchacza – i zarazem elegancki, pełen delikatności finezji krok w tył, do historycznych pomysłów z początków formacji. Słucha się tego wyśmienicie, a w kilkunastoosobowym składzie klarnetowa moc trochę się rozwadnia, ale nie znika.
DANIEL VILLARREAL Panamá 77, International Anthem
Perkusista Dos Santos w doborowym składzie (m.in. Jeff Parker) poszukuje własnych korzeni w starej muzyce panamskiej. Samo się słucha i starcza na dłużej, o czym pisałem tutaj.
EABS 2061, Astigmatic
Niby nic zupełnie nowego, ale zarazem kilka różnych posunięć dla wrocławskiej formacji, bo na 2061 – chyba najbardziej imponującej jak dotąd płycie EABS w sferze solowych popisów – realizują kilka planów: kontynuują projekt poświęcony Sun Ra, zatrudniają Jana Ptaszyna Wróblewskiego, a wreszcie w kilku nagraniach (najmocniej w Ain’t No Mercy) idą w stronę współczesnego hip-hopu. Więcej o tym albumie tutaj.
JERZY MAZZOLL Być, Wytwórnia Krajowa/Asfalt Distro
Bardzo osobista, bardzo refleksyjna i jedna z najciekawszych w ogóle płyt w dorobku Jerzego Mazzolla. Nie do końca solowa, bo nagrana z kilkorgiem gości, no i w bardzo bliskiej i odświeżającej brzmieniowo relacji z producentem Michałem Szturomskim, o czym pisałem nieco szerzej tutaj.
JOYFULTALK Familiar Science, Constellation
Dla mnie to było chyba największe zaskoczenie maja – od instrumentalnej muzyki Jaya Crockera nie spodziewałem się zbyt dużo, a w postpandemicznej płycie Joyfultalk znalazłem więcej życia, więcej ciekawie wkomponowanych elementów jazzu i rockowej awangardy lat 70. niż się spodziewałem. Ba, nawet wyjście poza samą tylko „instrumentalność”. A obecność tej płyty w zestawieniu to zapewne żadne zaskoczenie dla czytelników, bo prawie cztery tygodnie temu pisałem o albumie szerzej.
KENDRICK LAMAR Mr. Morale & The Big Steppers, Top Dawg
Kto się spodziewał przebijania poprzednich dokonań, może odczuwać lekki zawód, kto się spodziewał przemyślanego, rozważnie skonstruowanego albumu z mnóstwem osobistych komentarzy do tego, co się działo w życiu gwiazdy rapu przez ostatnie lata – dostanie i to, i więcej. Szerzej pisałem o tym albumie po kilku dniach od premiery.
MARY HALVORSON Amaryllis + Belladonna, Nonesuch
Dwie płyty z rosnącym stopniowo (na Amaryllis pojawia się w pewnym momencie kwartet smyczkowy), a później ograniczonym (na Belladonnie znika zwykły zespół Halvorson, a kwartet zostaje) składem wydane zostały w wersji winylowej łącznie. I można je traktować rozdzielnie lub jako jeden tytuł, ale nie zmieni to jednego: w maju nie słyszałem nic lepszego. Zresztą pisałem już o tym w osobnej notce.
THE SMILE A Light of Attracting Attention, XL
Thom Yorke i Jonny Greenwood z nowym perkusistą (Tom Skinner) nie odjechali daleko od Radiohead, ale tę przyciągniętą samym tytułem uwagę utrzymali. Więcej na ten temat tutaj.