Odpowiedź niesie wiatr

Dużo tu piszę o gitarze. Ale uważam, że każdy, kogo ukształtowały muzycznie lata 80., cierpi na specyficzny rodzaj dwubiegunowości. Objawia się ona tym, że w dni nieparzyste jest skłonny uważać syntezatory za zbawienie świata, a w dni parzyste twierdzić, że nie, jednak gitary. W głowach normalnych odbiorców te nurty bez problemu się ze sobą wiążą, ale nie w mózgu wypranym podczas ejtisowych wojen i nakładających się na siebie fal, które miotały młodym człowiekiem, każąc mu w środę być depeszem, a już w czwartek miłośnikiem thrash metalu, w poniedziałek tańczyć przy New Order, we wtorek i środę cieszyć się The Woodentops (uwaga, bo znajomość tego zespołu odróżnia tych, którzy ejtisy w Polsce przeżyli od tych, którzy o nich tylko słyszeli), a już w niedzielę puszczać U2 na cały regulator. Lata 80. miały piosenkę na każdy dzień tygodnia i każda była zupełnie inna. No więc ostatnio mam znowu sporo tych dni parzystych – jak dziś – kiedy zastanawiam się nad tym, gdzie ci nowi Hendrixowie. Bo gitara przeżywa czas znakomity, a jej młodzi, wychowani na internetowych tutorialach adepci są na wejściu dużo bardziej biegli niż ci starzy – czasem tylko brak tego, czego turial nie oferuje, czyli pomysłu na własny styl. Dziś o osobie, która go ma, tylko pojawiła się w dziedzinie niekojarzącej się z gitarą w pierwszym odruchu.    

Mary Halvorson jest, jak już wiadomo z licznych wpisów (choćby tego i tego), jedną z moich ulubionych improwizujących gitarzystek. I wprawdzie zafascynowała mnie ostatnio w tych wpisach jako autorka piosenek, a jeszcze jakieś 10 lat temu nie poznałem się na niej do końca (to było Warsaw Summer Jazz Days, grała tego samego wieczoru co oczekiwana przeze mnie Matana Roberts), to nie mam wątpliwości, że mamy do czynienia z wybitną postacią w szczycie kariery. I – jeśli mam być szczery i brać pod uwagę te dwa uwarunkowania – dwie płyty Halvorson, które ukazały się w ostatni piątek – są w związku z tym dla mnie premierą ważniejszą nawet niż Kendrick Lamar, ba, ważniejszą niż album The Smile. Amaryllis i Belladonna – te dwie płyty, dość odmienne, wydane w mocnym geście jednego dnia – są bowiem czymś realnie świeżym. Nie tylko w jazzie. 

Alfabetycznie pierwsza, ale też łatwiejsza i nieco bardziej przystępna i oczywista dla dotychczasowej publiczności Amerykanki, czyli Amaryllis, to sześć utworów układających się zgrabnie w jedną całość, a nagranych z sekstetem, do którego Halvorson zaprosiła Patricię Brennan (wibrafon), Nicka Dunstona (kontrabas), Jacoba Garchika (puzon) i Adama O’Farrilla (trąbka). Ten ostatni grał na piosenkowych albumach liderki, jest tu też jej stały współpracownik, perkusista Tomas Fujiwara. Proponują bardzo dynamiczny, grany z nerwem rytmicznym współczesny jazz, imponujący w natężeniu przeganiających się tu wzajemnie brzmień i faktur. Z melodiami raźno przebijającymi się przez labirynty harmoniczne. Bo przy tym dość przebojowy – otwierające całość Night Shift to jeden z najzgrabniejszych i najłatwiejszych w odbiorze instrumentalnych utworów Halvorson. Program płyty przyda się tym, którzy nie zdawali sobie sprawy z techniki gitarzystki, która w innym wcieleniu mogłaby być metalową szybkobiegaczką, a tu gra błyskotliwe, długie i szybkie pasaże z idealną artykulacją i utrzymaniem brzmienia dość czystej gitary, bez fuzzów i przesterów. Gra przy tym dość delikatnie – bardzo zespołowo. Gitara Halvorson jest nawet zaskakująco wyciszona w miksie, zostawia przestrzeń i dla sekcji, i dla dominujących w poszczególnych fragmentach instrumentów solowych: tytułowy Amaryllis w imponujący sposób prowadzi trąbka, w 892 Teeth i wcześniej w Side Effect podstawową rolę odgrywa puzon. Jest jednak ta gitara wystarczająco wyrazista. Ulubiona technika Halvorson, manipulowanie długością wybrzmiewania echa dzięki nożnemu sterownikowi efektu delay pozwala jej tworzyć iluzję dźwięków przyspieszających lub zwalniających, rozpływających się pośród reszty aranżacji, albo po prostu nadbudowywać jedną frazę na drugiej – bo odpowiednio długi delay brzmi niczym pętla sampla.   

W trzech ostatnich z sześciu utworów Amaryllis pojawia się tu jednak parokrotnie kwartet smyczkowy Mivos, co z kolei okazuje się w miarę płynnym przejściem do innego świata – tego na Belladonnie. W końcówce Amaryllis muzyka autorki nabiera więc największego jak dotąd rozmachu aranżacyjnego, przypominającego już to, co robiła w wielkim składzie Anthony Braxton 12(+1)tet. A potem, na Belladonnie, zamienia się w drugi cykl – kompozycji przynależących już raczej do świata muzyki współczesnej, napisanych właśnie na kwartet smyczkowy (wciąż Mivos Quartet) i gitarę elektryczną. Tu łatwiej zrozumieć drogę MH, która sama uczyła się gry na skrzypcach, a porzuciła je podobno, usłyszawszy Jimiego Hendrixa. Do estetyki rockowej miała w tym momencie daleko, ale szeroki krąg muzyki improwizowanej okazał się wystarczającym środowiskiem, by wychować wybitną gitarzystkę. Która przy tym świetnie rozumie smyczki.  

Belladonna to już to wrażenie, że Jazz Jamboree i Warszawska Jesień odbywają się w sąsiadujących salach. Małym szokiem – także dla mnie – było jednak to, że najdłuższe i najbardziej skomplikowane sola gitarowe pojawiają się właśnie na tej drugiej płycie z kwartetem (na winylu zostały wydane wspólnie!). Szaleńcze, chromatyczne zawijasy rozpływające się w bliskich echach tego pompowanego nogą gitarzystki delaya. Zarówno długi Haunted Head, jak i Belladonna to muzyka natchniona. Tu nawet stylistycznie nie jest tak odlegle do wspominanego wcześniej metalu. Wyszło w Nonesuch, ale do Neurot Records wcale nie tak daleko. A odpowiedź na pytanie o najciekawszą dziś postać na mapie muzyki gitarowej jeszcze bliżej. Właściwie to niesie ją ten wiatr z Dylana, ale brzmi jak u Hendrixa: Mary. 

MARY HALVORSON Amaryllis, Nonesuch 2022
MARY HALVORSON Belladonna, Nonesuch 2022