Bywanie i bycie

W dziedzinie wydarzeń masowych mrocznym hitem pandemii były pogrzeby. Jedne z ciekawszych spotkań i rozmów w ostatnich dwóch sezonach przydarzyły mi się w konduktach (półszeptem) albo już po wszystkim, ale wciąż na cmentarzu (półgłosem). Jedne z lepszych wystąpień publicznych też, choć nie napiszę które, bo autorzy pozostałych mów pożegnalnych poczują się dotknięci, a podczas gdy kogoś odprowadziliśmy do grobu, co zasadniczo oznacza koniec życia towarzyskiego, reszta musi na co dzień z żywymi naprzód, wiadomo. Dużo się w tej dziedzinie wydarzyło – wcześniej na przykład nie myślałem, że będę oglądać transmisję z pogrzebu, nagrywać mowy pogrzebowe wraz z odgłosami przyrody wojskowych Powązek (field recording funeralny w tych dwóch sezonach mocno się rozwinął) albo że jadąc na pogrzeb będę słuchać Akademii Pana Kleksa. To ostatnie, jak się łatwo domyślić, przydarzyło mi się wczoraj, kiedy trzeba było odprowadzić Andrzeja Korzyńskiego na godne miejsce – tuż obok Marii Janion i Rosława Szaybo, może sto metrów od Tomasza Stańki. 

Poszeptać też było z kim: kilkoro redaktorów z radia, prasy i telewizji, wydawca pomagający wydobywać z niebytu stare nagrania, autor filmów dokumentalnych, dwóch organizatorów koncertów i festiwali. Do tego rodzina i znajomi. No i jeszcze skrzypek, który zagrał Pożegnanie z bajką. Prawie żadnych urzędników państwowych (przysłali wieńce, był też list od wicepremiera), raptem jedna osoba z władz mediów publicznych, poza tym niestety mało zaocznych absolwentów Akademii, którzy w milionach szli na ten film ze szkołami w latach 80., jak ja i tych kilkoro redaktorów obok (dominują dziś w zawodzie roczniki 70.), a potem odkopywali winyle Franka Kimono przy pierwszej fali nostalgii. Nawet fanów i fanek Piotra Szczepanika – też zresztą zmarłego podczas pandemii i żegnanego z większą państwową werwą – którego muzycznie stworzył Korzyński. Inaczej pod tym względem wyglądał swego czasu pogrzeb Andrzeja Wajdy (akurat odbywał się podczas Unsoundu, więc miałem okazję uczestniczyć), którego Korzyński był ważnym współpracownikiem przez lata. Choć trzeba przyznać, że na koniec wczorajszej mszy pożegnalnej (gdzie w ogóle pojawiło się ponoć więcej znanych osób, był m.in. Piotr Fronczewski) zabrzmiały Żółte kalendarze – co skądinąd raz jeszcze potwierdza zakres talentu Korzyńskiego, bo można z tej piosenki zrobić dużej klasy utwór żałobny: Wróć do krainy marzeń / Gdzie zawsze wiosna trwa. A może też raz jeszcze, zza grobu, potwierdza poczucie humoru zmarłego? 

Po powrocie słuchałem już Jerzego Mazzolla. Być wychodzi jutro. Autorowi zdarzały się już bardzo lakoniczne tytuły, ale ten kieruje w zupełnie inną niż dotąd stronę. Niby elektronika – a faktycznym współtwórcą materiału, odpowiedzialnym za te wszystkie elektroniczne brzmienia jest Michał Szturomski – pojawiała się już u tego artysty wcześniej, ale nowy album idzie w zupełnie odwrotną stronę niż entuzjastycznie tu opisywany przed niecałym rokiem MazzBoxx. Tam był nerw Skalpelowego cut&paste Igora Boxxa, był pęd do przodu, energia, a tu mamy najbardziej refleksyjną płytę klarnecisty, jaką kiedykolwiek nagrał. I chyba, mimo tych wszystkich elektronicznych interwencji, najbardziej naturalną. Oczywiście – dużo pogłosu czasem potrzeba, żeby klarnet zabrzmiał właściwie. Oczywiście – powraca tu cień dubu, czy to w mocnych partiach kontrabasu Franciszka Pospieszalskiego, czasem wychodzących ze stylizacji na nieco przytłumione dubowe techno, jak W jednej chwili miłość i amnezja. Partie głównego bohatera płyty są rodzajem osobistej opowieści – rozwijają się swobodnie, bez pośpiechu. Mazzoll chyba już przekroczył ten kolejny próg zwalniający w życiu, kiedy wolne tempo mu nie przeszkadza (Ta płyta powstała z pragnienia spokoju i piękna – informuje we wkładce i rzeczywiście chyba tym tropem podąża)  – a że mam podobnie i lubię wolną jazdę, czuję się jak ryba w wodzie. 

Przy okazji raz jeszcze odkrywam autora na nowo. Na zupełnie innym etapie życia i twórczości niż te ćwierć wieku temu, gdy widziałem go po raz pierwszy – a nawet innym niż te wszystkie okazje pomiędzy. Jeśli istnieje słuchanie głębokie, to to jest chyba słuchanie… długie? Równie fascynujące w każdym razie. Na MazzBoxx improwizacje Mazzolla były punktem wyjścia, tu są punktem docelowym – tu raczej wszyscy dodatkowi muzycy (jest jeszcze pianista Miłosz Wośko, a także Piotr Machałowski, Igor Nikiforow i Artur Chaber) stwarzają odpowiednie warunki do tego, żeby wszystko zabrzmiało. Lubię bardzo tę (znów dub) sekwencję końcową, od Nawiedzonych przez sen, przez Trzecie życie. Te basy nagrywane przez Szturomskiego z Nikiforowem bardzo mi odpowiadają – nie tylko dlatego, że dobrze korespondują z jednym z ważniejszych bas-klarnetów w kraju (choć spektrum instrumentów lidera jest tu szersze, obejmuje przeróżne klarnety, a także flet i głos). Także dlatego, że odbiór też się zmienia. Nie tylko z roku na rok, ale nawet z dnia na dzień. I wczoraj usłyszałem w nich dalekie echo basów, które uformowały mnie muzycznie. Nie tych z Akademii, tylko – głębiej jeszcze – tych z W pustyni i w puszczy, dla mnie najwcześniejszego kontaktu z muzyką Korzyńskiego (jeszcze sprzed czasów szkolnych), a dla samego autora tego soundtracku – chyba lekko niedocenionego punktu zwrotnego w twórczości. Wszystko lepiej słychać z dalszej perspektywy.   

JERZY MAZZOLL Być, Wytwórnia Krajowa/Asfalt Distro 2022