12 najciekawszych płyt kwietnia, czyli co nadrobić

Najlepsza dziesiątka kwietnia nie ma przełożenia na Fryderyki, ale ponieważ były tu na ich temat dyskusje, to skomentuję tegoroczne nagrody w tempie esemesa. Po stronie plusów: (1) Nagrody w ogóle są wręczane i pokazywane jest to w telewizorze. Ciągle jeszcze nie ma nic gorszego dla tego typu wydarzeń niż znikać z wizji. Nie ma nic lepszego niż konsekwencja, bo po gorszych edycjach przychodzą lepsze. Choć częściej odwrotnie. (2) Wydarzeniem tej edycji był występ Dezertera – można było na przykładzie wytłumaczyć dzieciom, na czym to konkretnie polega ten punk rock. Choć oczywiście do pełnej różnorodności na Fryderykach ciągle daleko. (3) Szczecin to ładne miasto, a Zachodniopomorskie dało nam mnóstwo fantastycznych artystów. Zrobiliśmy sobie z tego powtórkę przez dwie ostatnie edycje i chyba wystarczy na jakiś czas, żeby zapamiętać. (4) Udało się nagrodzić pośmiertnie i przypomnieć Budynia. Nagrodę wręczali artyści, którym na tym zależało, odbierała ją rodzina, były emocje. Zobaczyliśmy przy okazji, jakiego typu artystów Fryderyki skutecznie przez lata ignorują (Pogodno miało raz nominację, ale nagrody nie dostało). Choć to już jedną nogą po stronie minusów. A po stronie minusów stanowczo: (1) Gali telewizyjnej brakowało posuwającej całość do przodu narracji o muzyce, a w to wśród tłumu prowadzących zaangażowana była może jedna osoba. Zabrakło Marcina Prokopa, bo ławka wśród łączących tego typu kompetencje jest u nas krótka. (2) Nie udało się też przypieczętować aliansu mainstreamowego showbizu z hip-hopem. Wprawdzie Sokół przyjechał odebrać nagrodę ZAiKS-u, ale Mata załatwił sprawę performansem, i to w najgorszym możliwym stylu, z przechodzonym dowcipem. Nie udaje się też wyeksponować odpowiednio metalowców, o czym słusznie pisze Jarek Szubrycht, tyle że zasięg i skala oddziaływania tych zjawisk jest nieporównywalna. (3) Nie udało się ani nagrodzić, ani nawet porządnie przypomnieć Andrzeja Korzyńskiego (o tym też wspominał już Jarek), niby było mało czasu, ale więcej czasu na to już nie będzie. (4) Było trochę błędów organizacyjnych. T.Love nie wyszło na scenę, bo w szpitalu wylądował Sidney Polak – po upadku z niezabezpieczonej sceny. A Mery Spolsky na sam początek gali tuż po 20.00 wyjechała z wyrazem, który będzie zapewne TVN – przy znanym dobrze nastawieniu KRRiT – kosztował wysoką karę. Nic nie kosztuje dla odmiany sprawdzenie poniższych 10 świetnych płyt.   

ALABASTER DEPLUME Gold – Go Forward in the Courage of Your Love, International Anthem

Niby od mieszania herbata nie robi się słodsza, ale jak wiadomo od kręcenia raz za razem niektóre płyty robią się jeszcze lepsze. Tak jest z Gold, o którego delikatnej złożoności, nieoczywistej melodyjności i kontrolowanym luzie więcej pisałem tutaj. Mieszanka stylu Gétatchèw Mékuryi, Gongu i brytyjskiego folku to również coś wyjątkowo oryginalnego w dobie licznych mieszanek. 

AXEL BOMAN LUZ/Quest for Fire, Studio Barnhus 

Najczęściej przeze mnie słuchana płyta z muzyką taneczną od dawna. Rzadko tu opisuję albumy z okolic house’u, ale ten – trzecia płyta (choć podwójna, obie części miały premierę jednocześnie) w dorobku szwedzkiego producenta – zasługuje na wytężoną uwagę i momentami, z pełną różnorodnością, wpisuje się w modne niegdyś eksperymenty z łączeniem jazzu z nurtami klubowymi. Drugim bohaterem całości jest saksofonista Kristian Harborg. Naprawdę warto posłuchać, choć w osobnym wpisie nie zdążyłem się tym zająć.  

BILLY WOODS & PRESERVATION Aethiopes, Backwoods Studioz

To nieplanowane, że jedna z kolejnych pozycji na liście po DePlume zaczyna się od sampla z dorobku Etio-jazzu (w tym wypadku Alèmayèhu Eshèté). Ale umieszczenie tej płyty w dziesiątce miesiąca planowałem od początku, czyli od momentu publikacji tego wpisu. A płyta jest dziełem sztuki w sferze połączenia beatów, które nie są prostym zapętlaniem sampli, i świetnego flow „inteligenckiego” rapera z Nowego Jorku. 

CONGOTRONICS INTERNATIONAL Where’s The One?, Crammed Discs 

To nie tyle album, co dwupłytowe, 81-minutowe monstrum, zmieniające transową muzykę z Demokratycznej Republiki Konga w międzygatunkową alternatywną hybrydę. Na wyjątkowej polirytmii Konono No 1 członkowie przedsięwzięcia nadbudowują niejako swoje pomysły tacy artyści jak Deerhoof, Juana Molina czy Wildbirds & Peacedrums. Robią to delikatnie, tak by nie stracić tanecznego charakteru nurtu, ale już w utworze Resila mamy bardzo dalekie odejście od kongijskiej stylistyki. A przy tych rozmiarach wydawnictwa takie skoki w bok robią bardzo dobrze całości. Niepotrzebna playlista, jeśli macie Where’s the One? pod ręką – tytuł pyta, płyta odpowiada. Jedyna wątpliwość, którą mam, to ta związana z polską dystrybucją Crammed Discs. Gdzie się podziała?  

DANIEL ROSSEN You Belong There, Warp

Najbliższa rocka progresywnego płyta, jaka mi się w tym miesiącu spodobała (poza francuskim Balungan, który znalazł się poza czołówką). Z zespołem Grizzly Bear miałem różnie – raz bardzo, innym razem w ogóle. Ten solowy album jednego z jej członków – może bardziej progresywno-folkowy niż rockowy – wydaje mi się jedną z najlepszych płyt, jakie nagrał cały ten obóz. 

FONTAINES D.C. Skinty Fia, Partisan

W najlepszych momentach brzmi to jak połączone siły Nirvany i Oasis (choć ktoś tu podpowiadał jeszcze House Of Love), a nawet w najsłabszych jest bardzo ciekawym i nieźle rozwijającym się zespołem z Dublina. A wiecie, jak to jest z zespołami z Dublina – czasami kończą jak U2 lub My Bloody Valentine. Nie wiem, który scenariusz przygotuje życie dla Fontaines D.C., ale na Skinty Fia (co opisywałem tutaj i tutaj) grają może nieco bardziej zachowawczo, lecz ciągle świeżo. 

JOEL ROSS The Parable of the Poet, Blue Note 

Fantastyczna mainstreamowa płyta jazzowa (w różnych nurtach jazzu kwiecień był jak niemal zawsze bardzo obfity), o której klasie nie decydują tylko umiejętności techniczne młodziutkiego amerykańskiego wibrafonisty, ale przede wszystkim nieprawdopodobnie melodyjne, niespieszne, rozciągnięte w uduchowionym swingu kompozycje. Fenomenalnie gra cały zespół, a saksofonista Immanuel Wilkins wypada lepiej – choć wiem, że to dla niektórych zabrzmi jak świętokradztwo – niż na swoim wydanym w tym roku autorskim albumie. I w paru momentach na tej płycie (Wail) jest dla mnie jej równorzędnym bohaterem. W The Impetus równorzędną bohaterką jest z kolei puzonistka Kalia Vandever. Piękna rzecz, w dodatku prawie dla każdego.   

MICHAŁ JAN x IMMORTAL ONION Screens, U Know Me

Czołowe młode polskie trio jazzowe poszerzone do kwartetu ujawniło jeszcze większy niż dotąd potencjał. Szerzej opisywałem Screens tutaj, ale napiszę tylko, że za sprawą dwóch polskich płyt z tych okolic gatunkowych postanowiłem listę w tym miesiącu poszerzyć do dwunastu pozycji.    

PIMPON Pozdrawiam, Pointless Geometry

Z dwóch bardzo udanych wydawnictw Pointless Geometry (drugie to Jablkagruszki) wybieram perkusyjno-syntezatorowo-wokalny album Szymona „Pimpona” Gąsiorka. Więcej było we wpisie z 20 kwietnia. Niby niedawno, ale wklejam link na wypadek, gdyby ktoś chciał sobie jednak odświeżyć. 

SAULT Air, Forever Living Originals 

Pisałem o tym, że nowy album Inflo i jego tajemniczej drużyny działającej pod szyldem Sault, orkiestrowy, zahaczający o współczesną muzykę wokalną, był dla mnie przede wszystkim ogromnym zaskoczeniem. Dlatego też – mimo pewnych zastrzeżeń – umieściłem tę płytę w swoim zestawie ulubionych. Poza tym chcę jej dać jeszcze chwilę. A może bardziej – sobie dać chwilę w jej odbiorze.  

SPIRITUALIZED Everything Was Beautiful, Bella Union

Jak dla mnie – kolejna w dyskografii Jasona Pierce’a psychodeliczna, zrealizowana z wielkim rozmachem płyta-marzenie, z jednym słabszym punktem, którym jest wykończenie brzmieniowe. Więcej przeczytać można tutaj. Swoją drogą, cieszyłem się w tym miesiącu z tego wpisu najmocniej, ale najchętniej czytane były dwa wspomnienia zmarłych: Budynia i Andrzeja Korzyńskiego oraz wpis o niezłym, ale niemającym szans na dziesiątkę Red Hot Chili Peppers

ŠIROM The Liquified Throne of Simplicity, Glitterbeat 

Sensacja ze Słowenii, czyli zespół, który korzysta z szerokiego instrumentarium kojarzącego się z muzyką świata, by nagrywać długie transowe utwory w stylu już nie tradycyjnym, tylko wymyślonym. Nie pisałem o tej płycie na blogu, ale prezentowałem ją w tym miesiącu na playliście i w radiowej Dwójce. W pierwszej kolejności spodoba się miłośnikom muzyki Joshuy Abramsa. Może też fanom nieumieszczonego na tej liście, ale też bardzo udanego albumu Orena Ambarchiego, Johana Berthlinga i Andreasa Werliina Ghosted