Czuły narrator
Zastanawiam się, czy czasem nie przegapiliśmy tego momentu, kiedy hip-hop przestał nadążać za emocją rzeczywistości dookoła. Przychodzi mi to do głowy, kiedy ten nasz rap – radzący sobie z emocjami początku pandemii – kompletnie rozmija się z nastrojami wojny (owszem, Peja na propsie i z refleksem, kilka inicjatyw jeszcze by się jeszcze znalazło, ale ogólnie mogłoby być lepiej). Ze zdziwieniem też przyjąłem to, jak bardzo pasuje mi Jon Batiste w roli bohatera muzycznego roku w Ameryce. Na fali popularności programu Stephena Colberta i na fali sukcesów filmu Pixara Co w duszy gra, do którego pisał muzykę, jego album We Are doczekał się statuetki Grammy w kategorii Album roku. I przy pisaniu komentarza do tegorocznych Grammy na łamy „Polityki” zastanawiałem się nawet przez chwilę, jak często taka ekspozycja zdarzała się ostatnio jazzmanom. A potem uświadomiłem sobie, że może to kategoria jazzmana zmieniła się na tyle, że daje mnóstwo wolności, więcej niż w młodszych nurtach, i możliwość swobodnego surfowania po inspiracjach, nie wiążąc też takimi komercyjnymi oczekiwaniami, z jakimi spotyka się dziś hip-hop. Do roli bohatera Batiste’a predestynuje oczywiście także spora społeczna wrażliwość i zaangażowanie w różne inicjatywy – od pomocy w pandemii po Black Lives Matter. Ale przede wszystkim fakt, że ze swoją otwartością na R&B, rap czy bluesa – silnie obecne na We Are – Batiste stoi nie w niszy, ale właśnie pośrodku całego tego show biznesu. I że z tego położenia widać więcej. Tak jak w pewnym momencie znad gramofonu i samplera hiphopowego didżeja żonglującego ścinkami z całej dostępnej tradycji.
Batiste to niejedny ślad totalnej otwartości we współczesnym jazzie. Przeciwnie – takie ślady od paru lat znajdujemy co rusz. Wytwórnia International Anthem konsekwentnie buduje swój wizerunek na otwartości – i przystępności. Bo cechą jazzmanów w czasach dominacji innych nurtów jest to, że są blisko. Jeśli wydawali się kiedyś półbogami, to dziś są na wyciągnięcie ręki w klubie, rzadziej na wielkich scenach, praktycznie nigdy na stadionach. Jaimie Branch czy Angel Bat Dawid schodzą do publiczności, często dosłownie, idąc na pełną improwizację, którą zakłada kontakt z przypadkowymi osobami z tłumu. Podobnie wydaje się działać Alabaster DePlume, saksofonista, gitarzysta, wokalista i kompozytor z Manchesteru, prywatnie Gus Fairbairn. Wydaje się, że w jego muzyce nie ma dystansu pomiędzy sceną a widownią (czasem dosłownie – vide fragment koncertu poniżej), a DePlume nie tyle wyśpiewuje nam swój przekaz, co szepcze go wprost do ucha, jak gdyby muzyka była dla niego tylko narzędziem pomocy psychologicznej, duchowym spa, drogą do bliskości czy okazania czułości drugiemu człowiekowi. Be nice to people – mówił słowami jednej ze swoich piosenek-pogadanek.
Tu wypada się zatrzymać – wspólna improwizacja, jako coś z definicji wymagającego dialogu, spotkania, okazała się naprawdę dobrym narzędziem wychodzenia z dystansu społecznego, skutecznym „odmrażaczem” scen. A Gold, nowy materiał DePlume’a – który saksofonistą jest może niewybitnym, za to bardzo charakterystycznym, zasłuchanym nie w utworach Coltrane’a, tylko w etiopskim mistrzu Gétatchèw Mékuryi – prowadzi nas w stronę spotkania. Nagrywana latem 2020 r. płyta jest poszatkowanym (z ponad 17 godzin) efektem serii studyjnych spotkań kilku różnych grup muzyków (łącznie ponad 20 osób, m.in. pianista Matthew Bourne czy perkusista Sarathy Korwar), które nagrywały po swojemu, bez wcześniejszego przygotowania, te same utwory. Słychać w nich zaskoczenie, świeżość, spontaniczność, a nawet pewien sowizdrzalski luz (odnoszący nas do hipisowskich formacji w rodzaju Gongu). Nie słychać perfekcji.
W Gold wchodzi się powoli, ale z rosnącą przyjemnością. I nawet po wielu odsłuchach nie przestaje się błądzić. Ale to przyjemne błądzenie – dominantą, prócz saksofonu, jest głos Brytyjczyka jako swoistego mistrza ceremonii – prawie nigdy (poza Fucking Let Them) niepodnoszący się powyżej poziomu scenicznego szeptu czy Cohenowskiego mruczenia (I’m Gonna Say Seven). Rzadko ustępujący innym – choć Again, jeden z mocniejszych punktów na mapie tej płyty (DePlume gotowe sesje rozrysował ponoć w mapy i dopiero po zgrafizowaniu układał program płyty), główną rolę oddaje gwinejskiemu wokaliście Falle Nioke. Są w tym elementy gotowego, zamkniętego piękna – jak odnoszący się właśnie do etio-jazzu The Sound Of My Feet On This Earth Is A Song To Your Spirit – ale urok całości zasadza się w tym, że przy każdym słuchaniu wydaje się odkrywaną na nowo, kojącą nerwy, ciepłą i prowadzoną na bliskim planie improwizacją. Wszelkie pretensje do bycia następnym wielkim odkryciem, rozbudzone po świetnie przyjętym albumie To Cy & Lee: Instrumentals Vol. 1, kompilacji starszych nagrań artysty, ten nowy zdaje się po mistrzowsku zrzucać na drugi plan. Może wy tu przyszliście po skończone arcydzieło, ale DePlume przyszedł spotkać się z innymi i sobie pograć.
ALABASTER DePLUME Gold, International Anthem 2022
Komentarze
Fala popularności programu Stephena Colberta? Czyżby skoczyła mu oglądalność po tym, jak Conan O’Brien zakończył swój talk show?