Dorośliśmy w świecie Korzyńskiego

10 lat temu jechałem robić wywiad z Andrzejem Korzyńskim. Ukazywały się właśnie zagraniczne wznowienia jego nagrań i nie mogłem się nadziwić, dlaczego nie jest głównym bohaterem mediów muzycznych w Polsce. Przecież w jego życiorysie splotło się tyle elementów, że można by nimi obdzielić kilka osób: przebojowość i awangardowość, żart i powaga, rozgłos i zapomnienie. Przez lata żyłem też w świecie Korzyńskiego, nie zdając sobie nawet do końca z tego sprawy. Jak pewnie wszyscy wychowani na W pustyni i w puszczy ze skomponowanymi przez niego tematami, a potem śledzący trylogię o Panu Kleksie, której Korzyński był wręcz pełnoprawnym współtwórcą, jeśli wziąć pod uwagę znaczenie ścieżki dźwiękowej i sentymentalnego przeboju Pożegnanie z bajką wykonywanego przez Zdzisławę Sośnicką. Jak wreszcie wszyscy, którzy śledząc sukcesy polskiego kina w kraju i za granicą, dowiedzieli się, że muzykę do nagrodzonego Złotą Palmą Człowieka z żelaza Andrzeja Wajdy i jeszcze dwóch części komediowej trylogii Sylwestra Chęcińskiego (Nie ma mocnych, Kochaj albo rzuć) napisał ten sam człowiek. A potem – że ten sam Korzyński skomponował utwory na pastiszową płytę Franka Kimono. A na koniec jeszcze napisał tekst (!) Mydełka Fa, które też miało być pastiszem, ale wymknęło się spod kontroli i zostało pilotem nurtu disco polo.

Generacja X w polskiej wersji spędziła życie w rytmie automatu perkusyjnego Andrzeja Korzyńskiego, kupionego za dewizy mooga i jednego z pierwszych w Polsce Rolandów TB-303 (Ja to nazywałem „bas kroczący” – mówił w opublikowanym wtedy w Polityce wywiadzie o efektach pracy z tym syntezatorem). Bo ten sam Korzyński był przecież członkiem Arp Life – formacji mającej dla polskiej elektroniki rolę (przy wszystkich proporcjach i bardziej windziarskim charakterze muzyki) lokalnego Kraftwerku. A piosenki pisane dla Piotra Szczepanika – tak, jeszcze w latach 60. – były z kolei próbą stworzenia na miejscu idola na miarę tych anglosaskich. Ich kompozytor był wtedy kierownikiem radiowego Studia Rytm, gdzie próbowano sukcesy zachodniej piosenki przekładać na polskie realia. Niemal wszystkiego było w życiorysie artystycznym Korzyńskiego dużo: różnorodnych pomysłów, wykorzystanych okazji, prób ścigania estetyk z Zachodu, pracowitości, wyobraźni. Mało tylko honorów i nagród. Zmarł dziś w nocy, w wieku 82 lat.             

Jeśli w czymś upatrywać źródeł tego niedocenienia Andrzej Korzyńskiego przez lata, to być może w podejściu do muzyki filmowej w Polsce. Rzadko trafiała na płyty, traktowano ją jako dodatek do wizji reżysera, który w polskiej kinematografii stał w absolutnym centrum. Tyle tylko, że z jakichś powodów Chęciński wymienił Kilara właśnie na Korzyńskiego, a zarówno Wajda (od Wszystko na sprzedaż), jak i Żuławski (od Trzeciej części nocy) sięgali po jego muzykę regularnie. Współpracę tego ostatniego z Korzyńskim przypomniał niedawno dokument Kuby Mikurdy o Na srebrnym globie (o samym Korzyńskim Grzegorz Brzozowicz i Maciej Chmiel nakręcili wcześniej film Zagubiony diament) Ale to zagraniczni kuratorzy (Daniel Bird) i wydawcy (Andy Votel) jako pierwsi zaczęli najlepsze z tych soundtracków wznawiać na płytach – ta nowa fascynacja Korzyńskim za granicą zaczęła się bodaj od publikacji muzyki z Opętania. Genialna ścieżka dźwiękowa z Diabła pozostała świętym Graalem polskiego rynku wydawniczego – taśmy z tą być może najbardziej eksperymentalną i szaloną muzyką, jaką napisał Korzyński do słynnego polskiego „półkownika” zatrzymanego przez peerelowską cenzurę, zostały uważano za zniszczone. Wiemy, że się odnalazły i wkrótce ukaże się płytowa edycja. Wcześniej fani zgrywali muzykę z kopii filmu i wydawali nielegalnie na kasetach w  dalekich częściach globu – w Kanadzie i Meksyku. Mało brakowało, by straszny los spotkał nawet muzykę z Akademii Pana Kleksa Krzysztofa Gradowskiego: – Gdy likwidowano i prywatyzowano studia filmowe w Łodzi, muzykę do „Akademii…” uratował dźwiękowiec, który ją nagrywał – mówił mi Korzyński. – Któregoś dnia powiedział mi: „Panie Andrzeju, chce pan te taśmy? Bo one pójdą do pieca”.

W Polsce nagrania Korzyńskiego wznowiła w ostatnich latach – w dużej części – specjalizująca się w wydobywaniu z archiwów zagubionych nagrań wytwórnia GAD Records. I to ona jest odpowiedzialna za to, że dziś nie muszę odsyłać czytelników tego tekstu do projekcji w Filmotece Narodowej. Nie dalej jak w sobotę rano, dwa dni temu, na playlistę Polifonii trafiły Poszukiwania – temat z wydanej właśnie po latach muzyki z Kochaj albo rzuć. Kolejny z charakterystycznych, funkujących utworów, które Korzyński tworzył niemal taśmowo na przełomie lat 70. i 80., posługując się instrumentarium elektronicznym i korzystając z pomocy znakomitych polskich sidemanów. W tym samym czasie (1977 r.) Korzyńskiego słuchano także w Człowieku z marmuru – podobno miał wtedy dostać nagrodę w Gdańsku, ale ponieważ Człowieka… pozbawiono wtedy jakichkolwiek nagród (prócz nagrody dziennikarzy), twórcy otrzymywali je w ramach „rekompensaty” za inne tytuły. Korzyński – za mniej znane Czerwone ciernie.  

W drugiej połowie lat 70. i pierwszej połowie 80. skumulowały się największe sukcesy Korzyńskiego związane z muzyką filmową – ale nie tylko. Z nurtem ilustracyjnym zazębiały się nagrania tworzone przez niego w formacji Arp Life, grupie założonej przez Mateusza Święcickiego i Ryszarda Szumlicza, a później działającej w składzie Święcicki/Korzyński/Maciej Śniegocki i będącej dla nich czymś w rodzaju twórczego warsztatu, brzmieniowo dość pionierskiego. Od strony muzycznej to było coś, co pociągało Korzyńskiego – zabawa konwencjami, uprawiana bez wielkich ambicji artystycznych, ale z trudną do ukrycia fascynacją nowym instrumentarium. Melodie były lekkie, czasem stanowiły autorskie opracowania znanych przebojów zagranicznych, okazjonalnie pojawiał się w utworach zespół wokalny Alibabki, ale w centrum stał syntezator Minimoog. 

Ważny był już sam dostęp. Produkowanych na Zachodzie syntezatorów po prostu w ogóle nie można było początkowo kupować w Polsce. Pierwsze egzemplarze – liczone w latach 70. na palcach jednej ręki – były przywożone przez poszczególnych muzyków z zagranicznych koncertów. Korzyński miał to szczęście, że zaliczył kilkuletni epizod pracy za granicą, przy m.in. włoskich i niemieckich filmach. Zarabiał w dewizach, a stopniowo zmieniały się przepisy dotyczące sprowadzania instrumentów z zagranicy, i te dewizy można było zainwestować w takiego choćby Minimooga, do którego później dołączyły kolejne instrumenty. 

Istotne w wypadku Korzyńskiego było też to, że swoje gruntowne kompozytorskie wykształcenie był w stanie wykorzystać w różnych konwencjach. I po latach jego muzyka okazała się zastępować w polskich warunkach to, czego u nas nie było, gdy na Zachodzie powstawały kolejne rozrywkowe nurty. – Nigdy nie krępowałem się słuchać gatunków, które uchodziły za niegodne – tłumaczył mi w wywiadzie przed 10 laty. – Po 20 latach zresztą padły teorie moich kolegów uznających tylko wyrafinowany jazz, wielkie nazwiska. Zupełnie inna muzyka przyniosła rozwój.

Po latach padły też wszelkie uprzedzenia blokujące na różne sposoby dyskusję czy dostęp do muzyki Korzyńskiego. Odkrywano go na nowo, szczęśliwie miał szansę to obserwować, choćby już na emeryturze. Przeżyć sukces W aucie Sokoła i Pono, przypominającego o efemerycznym i stricte komercyjnym przedsięwzięciu z lat 80. pod szyldem Franek Kimono (przez Korzyńskiego i duet Wesołowski/Zabrodzki, z Piotrem Fronczewskim jako wokalistą), przesłuchać zagraniczne i polskie wznowienia, zobaczyć powracające debaty o twórczości Andrzeja Żuławskiego – i jego muzyki w tym kontekście – a nawet usłyszeć o tym, że międzynarodowa publiczność krakowskiego Unsoundu bawi się przy przebojach z Akademii Pana Kleksa odgrywanych w secie didżejskim Votela pod hasłem Kleksploitation. Andrzej Korzyński nie pisał muzyki szczególnie trudnej i najbardziej wyrafinowanej, ale być może dopiero wychowane na niej pokolenie polskich roczników 70. – gdy już dojrzało, spojrzało wstecz i zorientowało się, kto im umeblował muzyczną wyobraźnię – było tym przygotowanym do tego, by go naprawdę docenić.