Czy młodsi naprawdę mają gdzieś muzykę?

Włączcie nowe Spiritualized i poczujecie się częścią jakiegoś zbiorowego, pokoleniowego doświadczenia. Albo… nie. Tu właściwie nie ma stanów pomiędzy. Dlaczego ja to zbiorowe doświadczenie czuję? To wciąż psychodeliczny rock w wersji odkrywanej na nowo na przełomie lat 80. i 90. To pokoleniowy cytat z Kurta Vonneguta na początek: Wszystko było piękne. Część tej samej frazy, którą uzupełniał tytuł poprzedniej płyty zespołu: I nic nie bolało (Rzeźnię numer pięć fajnie przypomniał ostatnio wydany w Polsce ciekawy komiks, a pokoleniowość cytatu potwierdziłby pewnie Moby). To świat zespołów zakładanych przez nastolatków potrafiących grać trzy akordy (a Spacemen 3, z którego wywodzi się J Spaceman, czyli Jason Pierce, lider Spiritualized, było książkowym przypadkiem takiego zespołu zakładanego przez 16-latków). Świat używek, postrzegany pewnie nieco inaczej niż wycieczka Maty i Leosi na Jamajkę, by w teledysku dla prolegalizacyjnej kampanii udawać, że się pali blanta przed kamerą (marihuana jest na Jamajce zdepenalizowana, ale publiczne palenie ścigane). To wreszcie pół życia spędzonego na szukaniu starych płyt – dziś już względnie dostępnych w winylowych wznowieniach. Wszystko było piękne, ale dziś już tak nie jest. Nie tylko ta muzyka, ale muzyka w ogóle nie ma już takiej pozycji w hierarchii.     

Inspiracją było dla mnie opublikowane dwa dni temu wideo Ricka Beato o tym, „dlaczego pokolenie Z ma w nosie muzykę”. Żeby była jasność: Beato jest boomerem, ale ma tego świadomość (sam też jestem i mam), pokoleniowość moim zdaniem jest konstruktem marketingowym i posługiwanie się hasłem „pokolenie Z” (chodzi o tych urodzonych na przełomie wieków i później) uważam za spore nadużycie albo clickbait. Ale samo pytanie jest jednym z ważniejszych, jakie kołaczą mi się od lat po głowie. Rozumiem więc dobrze, gdy Beato mówi do mnie: Rozumiem dlaczego muzyka nie odgrywa już takiej roli w życiu tych dzieciaków – w dużej mierze za sprawą uzależniającej mocy gier wideo. I ufam, gdy dopowiada, że zdaje sobie sprawę z tego, czym gry wideo są. W pierwszym odruchu zgadzam się w pełni co do konkluzji: Doświadczenie muzyczne nie jest już w centrum popkultury. Przykro mi to mówić, ale na dyskusji o muzyce nie buduje się dziś zasięgów, a już na pewno nie takich jak w opowieści o grach. Na tym zresztą Beato zna się świetnie jako youtuber – gdyby był „tym staruszkiem od gier”, być może dobijałby dziś do 10 milionów subskrybentów, a nie do trzech milionów. Zgadzam się też, że o innym poziomie zaangażowania decyduje intensywność doświadczenia, z jej uzależniającym efektem (bywało, że i mnie jakaś FIFA, Wiedźmin 3, Counter-Strike czy Fortnite utrudniały w życiu pisanie), ale też z immersją, o której Beato nie wspomina. Zgadzam się też z częścią komentujących jego wideo, którzy wskazywali na znaczenie problemów z koncentracją uwagi (sam je dziś mam, a należę do innego pokolenia, internet zmienia nas niezależnie od wieku). I po części przemawia do mnie to, o czym mówił Beato: że młodsi są paradoksalnie świetnie wytrenowanymi muzykami, bo wyrośli w czasach tutoriali, gdy poradniki są na wyciągnięcie ręki, traci się natomiast trochę ze zdobywanych kiedyś ogólnych narzędzi, które pozwalały do różnych rzeczy dojść samemu. Ale – po chwili zastanowienia – mam olbrzymie wątpliwości, czy teza postawiona przez Beato naprawdę obroniłaby się w badaniach.   

Po pierwsze, wierzę, że Beato nieźle wie, jakie jest podejście dzisiejszych dzieciaków. Ja też mam dobry punkt obserwacyjny. Ale na pewno zapomniał, jak było, gdy sam był dzieciakiem. Bo mocno idealistyczne jest twierdzenie, że kiedyś to byliśmy częścią jakiejś wielkiej i bujnej kultury muzycznej. Nieprawda. Jeśli mam zapytać o najbardziej zbiorowe doświadczenia dzieciaków z mojego pokolenia, to prędzej powiem, że wszyscy na pewnym etapie graliśmy w kapsle (albo w gumę, podziały płciowe były tu twardsze niż w wypadku dzisiejszych zabaw). A tylko część z nas zainteresowała się muzyką. Tak naprawdę sam długo czułem się w mniejszości. 

Po drugie, tych, którzy rzeczywiście rośli w kulturze muzycznej, zazwyczaj obchodził tylko jeden dominujący nurt. W mojej szkole to był heavy metal. A właściwie thrash. W dzisiejszych szkołach jest to rap. Taka a nie inna konstrukcja internetu wpływa na oddzielenie od siebie większych i mniejszych baniek, więc ten efekt zamykania się w jednej estetyce jest dziś silniejszy. A młodzi ludzie nie tyle mają w nosie muzykę, co mają gdzieś inne gatunki poza aktualnie preferowanym. Znam mnóstwo młodszych ode mnie osób, których życie związane jest z rapem, co nie znaczy, że interesują się szerzej muzyką (o tym, że młodym zależy na rapie, świadczy choćby promocyjne info od Asfaltu – rekordowe OSIEM płyt O.S.T.R.-a w 50-tce OLiS, co wygląda jak krajobraz po wymyciu całej reszty). To jak u Taconafide: To już movement, a nie muzyka. I zawsze tak było. Z tą różnicą – i tu przyznaję rację Beato – że do samego grania być może tym dawnym nastolatkom było nieco bliżej. Było nieco mniej innych zajęć, socjalizacja odbywała się w zwykłych warunkach, a nie online. Wspólne katowanie gitar było więc zjawiskiem łatwiej dostrzegalnym niż robienie beatów po domach. 

Na podobnej zasadzie zresztą sami gracze nie są monolitem – poszczególne światy gier nierzadko są zamkniętymi szczelnie podgrupami, nie mają ze sobą wiele wspólnego.  Zgadzam się z Beato co do uzależniającej mocy zjawiska – granie w przeciwieństwie do słuchania absorbuje w sposób totalny, wciąga bez reszty i rzeczywiście trudno zwracać uwagę na lecącą gdzieś z tyłu ścieżkę dźwiękową. Z drugiej strony (wracam do punktu pierwszego) trzeba się pogodzić z jedną rzeczą: granie jest dziś po prostu aktywnością powszechniejszą niż muzyka kiedykolwiek była. Fortnite ma 350 mln zarejestrowanych graczy, Roblox ma 230 mln, Minecraft jakieś 125 mln graczy aktywnych. Dla porównania: Thriller Michaela Jacksona, najbardziej powszechne doświadczenie muzyczne mojego dzieciństwa (i najlepiej sprzedający się album w historii) to dziś łącznie ok. 70 mln sprzedanych egzemplarzy – ale przez niemal 40 lat. Tyle że w wypadku gier liczy się coś jeszcze: spędzany w nich czas jest nieporównywalny z tym, jaki spędzamy, słuchając płyt – nawet w formacyjnym młodzieńczym okresie i nawet na repeacie. Ciekawsze byłby więc tekst o tym, jakim INNYM sferom życia gry wideo odbierają czas. Muzyka nie jest na tym polu największą konkurencją. 

Co do jednego, nie będę polemizować: doświadczenie muzyczne nie jest już w centrum popkultury. Ale to dyskusja, która toczy się od dawna. Już kiedyś padały argumenty na temat tego, że usycha storytelling muzyczny, narracja o bohaterach tej branży kultury. Bo usycha. Rock’n’rollowy tryb życia – romantyczny wzór zatracenia przez lata po Hendriksie, Morrisonie czy Joplin – przestaje ekscytować. Nawet gdy przychodzą wyniki badań toksykologicznych zmarłego niedawno świetnego perkusisty Foo Fighters Taylora Hawkinsa, mało kto próbuje ten mit na nowo nadymać. Wspominano go głównie jako wybitnego instrumentalistę i kreatywnego człowieka, a nie mitycznego używkowicza, jak Keitha Moona czy Johna Bonhama, jego wielkich poprzedników. Także dlatego, że uwaga brukowców skupia się dziś na modowych vlogerkach czy youtuberach zaczynających od Minecrafta, a kończących jako prezesi przedsiębiorstw rapujących i sprzedających lody. No i na piłkarzach – tu się akurat nic nie zmieniło, co kompletnie umyka uwadze Beato.  

Oczywiście pandemia popchnęła zmiany do przodu. Therе’s a change in the air ’round here – jak śpiewa Jason Pierce na nowej płycie Spiritualized w The Mainline Song, jednej z najlepszych piosenek na płycie. Nie wiemy jeszcze, w jakim stopniu podniosą się wielkie imprezy masowe oparte na muzyce. Nie wiemy, czy bardzo młodzi ludzie mający dwuletnią lukę w uczestniczeniu w koncertach, nie zmienili aby swoich nawyków jeszcze mocniej. I czy wrócimy do domu, jak J Spaceman w porywającym hymnie na antydepresantach, I’m Coming Home, który kończy najnowszą płytę – z gitarami w stylu Michaela Karoliego z Can (i chyba świadomym Mary, Mary jako cytatem z tej grupy, coraz bardziej schrypnięty lider Spiritualized brzmi też trochę bardziej jak Mooney) z potężną aranżacją obejmującą chór i smyczki. Piękno psychodelicznej, osadzonej w bluesie, motorycznej i dość prostej formalnie muzyki Pierce’a polega także na tym, że każda płyta brzmi, jak gdyby miała być ostatnią. Właściwie nie pozostawia wizji ciągu dalszego – inaczej niż gry wideo, które nauczyły nas, że nic się nigdy nie kończy, że narracje nie są zamknięte, przygoda trwa dalej. Z punktu widzenia dzisiejszych nawyków i przyzwyczajeń Everything Was Beautiful to album całkowicie niezoptymalizowany, ale – z drugiej strony – dla młodszej młodzieży to chyba nigdy ta muzyka nie była.    

SPIRITUALIZED Everything Was Beautiful, Fat Possum/Bella Union 2022

PS Cfreepo po raz kolejny trafił z tytułem opisywanym w poniedziałek. Nie dopuszczam do siebie myśli, że robię się przewidywalny, więc zostanę przy tym, że czytelników mam przenikliwszych niż ci gdzie indziej.