Czy impro uwalnia od retro?

Ooostatni (czytać tonem z Koterskiego) wpis na temat retromanii. Przynajmniej w tym tygodniu. Bo oddałem do druku rozmowę z Simonem Reynoldsem – do przeczytania w „Polityce” w środę. Ale najpierw musiałem wyciąć z niej kilka fragmentów, od których dziś się odbiję, bo dla Polifonii ważne. Otóż po pierwsze – autor Retromanii opowiedział mi o tym, co daje nadzieję na nową, a nie tylko pogrążoną w nostalgii przyszłość. Czyli o najnowszych odmianach hip hopu: Konkretnie? Podoba mi się raper o pseudonimie Future. No bo jak mógłbym nie doceniać, kogoś, kto nazywa się Przyszłość, prawda? A później zadałem pytanie o muzykę improwizowaną. Tworzoną tu i teraz, ulotną, w pewnym sensie ZAWSZE nową.

Na to Reynolds trochę się zasępił, pokiwał głową i mówi, że faktycznie, ta improwizacja ma w sobie coś, co zabezpiecza ją przed urynkowieniem (uncommodified in a sense – brzmiał dokładny komentarz). Nie jestem fanem tego nurtu, ale argument ma coś w sobie. Tu Reynolds zaczął tłumaczyć, że zasadniczo jest fanem płyt, nagrań, że wszystko dla niego kręci się wokół dokumentacji wspomnień, że koncerty są na dalszym miejscu. Tu go rozumiem znakomicie, ale myślę, że zaskoczyłby go pejzaż wydawniczy ostatnich kilku lat, kiedy to bardzo duża część atrakcyjnych występów z muzyką improwizowaną trafia na płyty. Sam też nie roszczę sobie praw do robienia za speca w tej dziedzinie, ale widzę oferty drobnych wydawców i obserwuję, jak wielka część spośród niej to albumy będące rejestracją koncertów. Skromna część spośród tych wydawnictw trafia do mnie w postaci rejestracji, zwykle bardzo pieczołowicie wyszlifowanej brzmieniowo w studiu, a zatem spełniającej jeden z postulatów Reynoldsa. Prawdę mówiąc, jeśli zebrać albumy z For Tune, Multikulti (Spontaneous Music Tribune), Fundacji Słuchaj czy Plaży Zachodniej z ostatnich miesięcy, zgromadzimy tony fascynujących nowych nagrań, w wypadku których jedynym brakującym elementem może być czasem słuchacz.

To zalew nowej muzyki. Zupełnie dosłownie – liczba płyt z muzyką improwizowaną, które można znaleźć w dystrybucji zwykłej i bandcampowej co tydzień, potrafi zalać dokumentnie. Ich słuchaniem można wypełnić dowolnie długi czas, bo jest to przy tym słuchanie całkiem absorbujące. I zwykle kapituluję przed opisywaniem kolejnych w myśl wypracowanej tu zasady, że lepiej komentować niż recenzować improwizację. I łatwiej mówić, czy dany rodzaj improwizacji mnie indywidualnie odpowiada niż twierdzić, że jest bezwzględnie lepszy niż inne.

No więc wśród fatalnych zaniedbań zeszłego roku mam hiszpańską formację VÖLGA , wydaną jeszcze w marcu na początek serii prowadzonej przez Andrzeja Nowaka, która stała się dla mnie ostatnio ulubionym tematem w dwójkowych Rozmowach improwizowanych. Świetny przykład opowieści o nowym, bo przy kolejnych odcinkach dowiadywałem się o istnieniu nowych postaci na scenie iberyjskiej (Spontaneous Music Tribune interesuje się Portugalią i Hiszpanią), która brzmieniowo należy do dość oryginalnych, a na pewno otwartych. Sygnalizuje to już ta pierwsza w kolekcji płyta zatytułowana po prostu Völga. Sonorystyczna wyobraźnia, którą popisuje się tu cała czwórka, zdaje się nie mieć granic. Przodujący w tym kataloński perkusista Vasco Trilla pojawił się już jako jeden z bohaterów grudniowego przeglądu (opisywałem wtedy jego duet z Mikołajem Trzaską), ale tu ma idealnych kompanów do spokojnego dryfu przez gęstwinę metalicznych alikwotów i ciepłych chrzęstów. A cała czwórka (skład uzupełniają Fernando Carrasco, Àlex Reviriego i Iván González) znajduje z kolei idealne wsparcie w autorze miksu i masteringu Rafale Drewnianym, który sam – poza tym, że zajmuje się realizacją dźwięku – jest improwizatorem, czuje się więc tę skomplikowaną materię dźwiękową znakomicie – to, co proponuje, jest czystą pieszczotą dla uszu, jakkolwiek dziwne się to może wydawać w odniesieniu do kulminacyjnych fragmentów Samary, atakujących nas dynamiką na chyba wszystkich słyszalnych częstotliwościach. Jeśli ktoś to przegapił przez tyle miesięcy jak ja, nie poświęcając wcześniej wystarczająco dużo czasu tej płycie, być może zgodzi się z tym, że to prawie pewna „dziewiątka”.

No ale z tym punktowaniem działań w dziedzinie muzyki improwizowanej zwykle mam jednak duży problem. Bo jak tu ocenić bardziej rwaną, niespokojną, pozostającą raczej dialogiem rytmicznym i brzmieniowym płytę Copy of Pianodrum duetu WOJTEK KUREK & ANNA JĘDRZEJEWSKA (wspominałem już o Copy of Pianodrum tutaj). Mocna ósemka? Słaba siódemka? Trochę to zależy od punktu widzenia, bo kompletnie niejazzowy charakter improwizacji Jędrzejewskiej jednym spodoba się bardzo, a innym w ogóle. Tym większy problem sprawia fakt, że rzecz jest brzmieniowo bardziej dosadna, mocna, przysadzista, nie tak przejrzysta jak wyżej (i niżej) opisywana płyta. Z drugiej strony – rozkład sił jest jasny, a emocjonalny ładunek słyszalny w takim Nodesc – czytelny, łatwy do odebrania. Reynoldsowi pewnie bardziej spodobałoby się opisywane przeze mnie wcześniej futurystyczne na swój sposób Lukanto (niejako „siostrzany” projekt, bo przecież Kurek i Łukasz Kacperczyk regularnie ze sobą grywają), Copy of Pianodrum jest za to – podtrzymuję – materiałem, który Plaża Zachodnia mogłaby wypożyczyć Fundacji Słuchaj. Mimo że nastawione na bardziej nieokrzesane, „kasetowe” brzmienie (choć – co ważne – wydawca opublikował ten tytuł na CD), przynosi mnóstwo drobiazgów, wybrzmień, ech i długich pauz – właściwie to ten ostatni szlif w stylu tej powyższej płyty nawet by się przydał. Szczególnie w kończącym duetowy program Hitsx. Spontaniczność się jednak zgadza.

Zarówno element spontaniczności – choć inaczej niż powyżej, wyjściowo jest to zestaw kompozycji kontrabasisty Macieja Garbowskiego – jak i świetną realizację akustyczną wynikającą wprost z warunków odbioru muzyki, które mają do dyspozycji katowiczanie, przynosi kolejna płyta, City of Gardens. Zarejestrowało ją pracowite trio RGG i dwójka zagranicznych gości: świetny fiński trębacz VERNERI POHJOLA oraz dzięki właściwościom brzmieniowym instrumentu świetnie uzupełniający resztę szwajcarski puzonista SAMUEL BLASER. Choć nagrać i zmiksować te dwa ekspresyjne instrumenty z resztą to zadanie z gatunku trudnych. Szlifierzem ostatecznego, bardzo atrakcyjnego brzmienia był tym razem Jan Smoczyński pracujący nad nagranym na Śląsku (grudzień 2017) materiałem w swojej podwarszawskiej Tokarni. Każdy z pięciu utworów tej ody do katowickiej zieleni miejskiej prowadzi do kulminacji w sposób dość powolny, pozwalając a to na romantyczne, trochę możdżerowskie solo Łukaszowi Ojdanie (w samym środku Versus), a to na długie delikatne popisy perkusiście Krzysztofowi Gradziukowi (Coincidence), mnie jednak najbardziej cieszą momenty współpracy w finale Versus czy w najdłuższym utworze Sylabus, kiedy międzynarodowy kwintet brzmi niczym big band z potężną siłą uderzeniową podbijaną efektownymi glissandami puzonu, ale zarazem z niezbyt krzykliwą charakterystyką. Muzycy grają mocno, a jednak nikt nikogo nie przekrzykuje. Do tych momentów warto podejść dotrzeć razem z zespołem bez względu na to, czy końcowy efekt będzie na siódemkę czy na jedenastkę.

Przy okazji uwalniania od retro można się jeszcze na moment uwolnić od cyfr.