Każde dziecko wie, dorosły już nie

Wczoraj rano siedziałem z dziećmi w filharmonii na dość szalonym, ale bardzo sympatycznym koncercie: grał zespół Kwartludium z beatbokserem Tik Takiem („Eksperymenty na głosy i instrumenty”). Repertuar współczesny dla najmłodszych, warsztaty z wydawania odgłosów paszczą i jeszcze z machania, gniecenia kartek papieru itp. Młoda matka z fotela obok, lekko chyba przestraszona, w przerwie czytała swojemu synowi – chyba dla zrównoważenia tego, co się działo na scenie – kodeks zasad melomana: że nie spóźniamy się na koncerty, ubieramy ładnie i pod żadnym pozorem nie klaszczemy po częściach utworów, tylko po całości. Znam dalszy ciąg takich kodeksów: „Jeżeli nie jesteś pewny, kiedy klaskać, klaszcz wtedy, kiedy klaszczą inni”. To wstęp do tresury robiącej z muzyki wiedzę tajemną, którą zawsze lepiej są w stanie poznać ci inni. W tych samych kodeksach stoi często: „…ale muzyków jazzowych nagradzaj brawami po każdej improwizacji”. To ciąg dalszy wychowania w konformizmie: improwizacja jest święta, pod warunkiem, że zamknięta w pewnych ramach i „jazzowa” – cokolwiek by to jeszcze w dzisiejszych czasach gatunkowych mutacji znaczyło. Kodeksy tego typu piszą (zgaduję) drętwi oportuniści, którzy zauważyli, że można zarobić na rozwałkowywaniu w nieskończoność jedynej prawdziwej zasady melomanów, czyli „nie przeszkadzaj innym”. Dlatego dziś słowo o tym, jak repertuar koncertów, w szczególności filharmonicznych, zmienia się szybciej niż repertuar ich publiczności.

Największą różnicę w tempie zmian stanowi od lat improwizacja, uważana przez kodeksową publiczność za czarny pas sztuki muzycznej. Za coś, czego zrozumienie jest porównywalne z ogarnięciem ogólnej teorii względności. Podczas gdy w mojej opinii jest to pod wieloma względami jedna z najbardziej naturalnych – i najbardziej przystępnych – dziedzin twórczości. Dowody? Moja 3,5-roczna córka miała problem ze zrozumieniem wszystkich wydawanych wczoraj przez prowadzącą koncert komend, ale za to z przyjemnością od paru miesięcy improwizuje. Śpiewa układane na bieżąco teksty piosenek do składanych na bieżąco melodii podczas własnych zabaw. Sam też przeszedłem przez podobny etap wtajemniczenia. Większość dzieci, które znam, na długo zanim zacznie grać gamy, próbuje improwizacji, w dodatku całkiem radykalnej brzmieniowo – testując możliwości instrumentu. I kiedy oglądam na scenie jakiegoś biegłego improwizatora, często po prostu widzę w nim dziecko, które – choć nauczyło się doskonale gry na danym instrumencie – potrafi nań spojrzeć, jakby go widziało po raz pierwszy w życiu.

lebik_damasiewicz_ferrandiniOstatnio krótką dyskusję na ten temat odbyłem z polskim dyplomatą i jego żoną po koncercie trębacza Piotra Damasiewicza w Wiedniu. Moja rozmówczyni zwróciła uwagę, że do tego to chyba trzeba mieć spore przygotowanie. Tłumaczyłem, że właśnie w ogóle nie trzeba i że czuję się w takich sytuacjach niepotrzebny, bo nie jestem w stanie tego zestawu gestów, technik i niekonwencjonalnych brzmień dla niej zinterpretować w taki sposób, by doniosłość tego wydarzenia przemówiła do niej mocniej niż już przed chwilą przemówiła. Podobnie jak nie jestem w stanie wytłumaczyć, że wydana niedawno płyta „veNN circles” tria Gerard Lebik, Piotr Damasiewicz, Gabriel Ferrandini (Bocian Records) to coś wcale nie odpychającego. I niekoniecznie nawet „intelektualnego”. Że muzyk, który – jak Lebik w ostatnich swoich poczynaniach – pozbawiony zostaje teoretycznie największego swojego atutu, czyli podstawowego instrumentu (saksofon), w improwizacji dalej odnajduje się znakomicie, mając do dyspozycji właściwie dowolne źródła dźwięku, ostatnio najczęściej elektroniczne. Wartość improwizatora już dawno nie wynika bowiem z kociej zręczności, którą należy nagrodzić brawami po udanej solówce, tylko z wyobraźni i umiejętności słuchania innych. W wypadku „veNN circles” – materiale nagranym już w roku 2012 – także z umiejętności nie przeszkadzania innym i rezygnacji ze stereotypowo najbardziej atrakcyjnych cech swoich instrumentów. To bardzo subtelny, niemal kontemplacyjny album, którego autorzy większość czasu próbują się schować za plecami pozostałych, wyciszając i ciągnąc za sobą słuchacza wraz z jego narastającą uwagą. Budują napięcie, zniżając się do szeptu, a nie krzycząc.

Mam wrażenie, że nie ma w ogóle problemu „trudnej improwizacji”, jest tylko problem „trudnego pisania o improwizacji”. Jest zasadniczy kłopot po stronie piszącego, który wynika z tego, że muzyka – i tak już dość abstrakcyjna z samej swojej natury – tutaj nie przynosi z góry narzuconych ram formy, tylko rozwija się w czasie rzeczywistym. Co już jakiś czas temu doprowadziło mnie do dośc prostego wniosku: improwizacja nie potrzebuje krytyków, tylko sprawozdawców.

detail_runeA do tego, żeby tutaj o tym wspomnieć, skłonił mnie z kolei nowy-stary, bo opublikowany po latach kurzenia się w archiwum koncert norwesko-brytyjskiego tria Detail „First Detail” (Rune Grammofon). Miał miejsce w 1982 roku, w Henie Onstad Art Centre pod Oslo, a lider grupy, klarnecista i saksofonista Frode Gjerstad, przesłuchał go po latach, by wspomnieć nagrania realizowane z nieżyjącymi już kolegami w tej formacji ważnej dla rozwoju dzisiejszej skandynawskiej sceny. Perkusista John Stevens zmarł w roku 1994, grający na fortepianie i na organach Eivin One Pedersen – trzy lata temu. Płyta to w pierwszej kolejności popis tego ostatniego – już w pierwszym utworze, na tle bardzo gęstej gry na bębnach, Pedersen ucieka Gjerstadowi w jakieś nieprawdopodobnie karkołomne strumienie dźwięków, zmuszając kolegę do gonitwy i nieludzkiego wysiłku. Forsowne 24 minuty pierwszego nagrania zostawiły mnie z otwartymi ustami. Rzecz w tym, że w drugiej części panowie tempo podjęli, jeszcze mocniej sygnalizując umiejętność improwizacji zbiorowej, a w końcówce trzeciego nagrania pokazując, w jaki sposób takie improwizowane grania ma coś z jasnowidzenia. Cały finał, z partią grającego już w pojedynkę rozgrzanego Pedersena, brzmi jak końcówka rasowej kompozycji. To dziwnym trafem zagubiona, ale zupełnie wybitna płyta pokazująca niezwykły kunszt improwizacyjny z pogranicza tego, co kodeks melomana każe nagradzać brawami po solówce – tyle że w tym wypadku trzeba by było klaskać cały czas.

akchote_mikrokolektywWolniej przyszło mi przyswajanie płyty Nöela Akchoté i Mikrokolektywu, która ukazała się w wersji cyfrowej na Bandcampie w ostatnim dniu ubiegłego roku. Nie chcę, żeby to odebrano jako przechwalanie swoich, ale przy pierwszym przesłuchaniu płyty nie bardzo zauważyłem, czemu właściwie polscy muzycy nie mogli tego nagrać sami. Akordowa gra Francuza bywa tu bowiem bardzo dyskretna, a jego solowe miniatury zgrabnie poutykane w gęstwinie misternych perkusyjnych pasaży Kuby Suchara. Na pierwszy plan wychodzi trąbka, a kilka najmocniejszych fragmentów (choćby „Time Automaton”) ciągną w górę zdecydowanie właśnie partie Artura Majewskiego. Najbardziej demokratyczna pod tym względem wydaje mi się struktura nieco McLaughlinowskiego – w wydaniu Akchoté – „Larghetto Bielsa”. Równowagę odnaleźć też nietrudno w znakomitym „Stone Music”. To, że można by na bazie improwizacji uprawiać działalność sprawozdawcy, czy też komentatora, nie znaczy jednak, że od razu też trzeba patrzeć na tę sferę przez pryzmat sportu, czyli kto najlepszy. Byłbym od tego daleki. Zresztą właśnie na tej płycie (tak innej od pozostałych dwóch dziś wspomnianych – każda jest zresztą innym światem) świetnie słychać zespołowość całej tej dyscypliny – Francuz, choćby nawet nie wychodził często na pierwszy plan, jest dla pozostałej dwójki katalizatorem – choćby jako wytrawny improwizator o bardzo szerokich horyzontach. Już poprzez samą obecność na scenie. Jego grę słychać w grze pozostałej dwójki – i odwrotnie. Wystarczy przestać słuchać każdego z muzyków oddzielnie, chłonąc całość. I to pewnie też umie każde dziecko, a dorosły, jak ja, czasem musi się douczyć.