Taco mija czas [podsumowanie dwóch tygodni]
Taco Hemingway wrzucił do sieci pierwszą z dwóch zapowiadanych płyt. Podejrzewam, że tę bardziej gorzką. I na pewno bliską tematyce pracy naukowej jego siostry, która zajmowała się wizualną stroną polskiej transformacji, co zresztą warto w tym miejscu podpromować. I mam przemożne wrażenie, że ten cały rap liczy się tu coraz mniej – w dużej części tej płyty (niejednolitej pod tym względem) chodzi o wypowiedź na temat Polski. Ulepioną z Masłowskiej („społeczeństwo jest niemiłe”), z Koterskiego („w nic nie wierzę”) i z jakiegoś osobistego, czystego wkurwu, bo inaczej trudno to nazwać. Zresztą język Taco jest grubszy niż dotąd. Odbywa się tu oczywiście tradycyjne „szkalowanie” wizerunku naszego kraju, począwszy od jego najpopularniejszych mieszkańców (Influenza), aż po tych bardziej anonimowych, ale współtworzących błędne koło, a właściwie łańcuch nienawiści. Intencje na pewno dobre. I mocne wypowiedzi na temat kraju są na czasie (w tym sensie Polskie tango to takie nasze – przy zachowaniu wszelkich proporcji – This Is America, przy czym nie jestem miłośnikiem tego typu gestów), i te obecne we wspomnieniach lata 90. też. Chociaż chwilami mam wrażenie, że Taco mógł to wszystko po prostu napisać. Nie to, żebym się miał od razu zabierać do kolejnej krytycznej recenzji, jest sobota po pracowitym tygodniu – ale mam wrażenie, że para poszła tu w statement, a muzyka zeszła tu trochę na drugi plan. Może za tydzień przyjdzie jakiś happy end, tymczasem relacja z dwóch tygodni na Polifonii.
Ubiegły tydzień zacząłem od narzekania na Jaga Jazzist, ale później były zachwyty nad Lyrą Pramuk. I kolejne zachwyty – nad Romeo Poirierem. I następne, choć trochę (przyznajmy) oczywiste – nad The Microphones. Skończyłem na narzekaniach na The Killers. Później musiałem jechać na Literacki Sopot – filmik z dyskusji na temat literatury i gier wideo (a chyba nawet jakoś to wyszło – pomogli znakomici polscy goście w postaci Karoliny Sulej i Marcina Blachy) znajdziecie gdzieś tutaj, o ile na Facebooku da się jeszcze cokolwiek znaleźć. Po zmianie układu strony FB mam coraz większe problemy ze znalezieniem własnego profilu. W każdym razie dokładnie z tego powodu (festiwal literacki, a nie Facebooka) nie było podsumowania tygodnia przed tygodniem.
Ten tydzień zacząłem od recenzji kompilacji poświęconej historii Black Fire Records. Oneness Of Juju i nie tylko. Wiem, że to nie brzmi szczególnie atrakcyjnie – mało znana firma publikująca afro-jazz i okolice w USA w drugiej połowie lat 70. Ale to jest taka muzyka i i tak nagrana, że pani realizatorka podczas audycji, którą prowadziłem w czwartek, z pewnym zaskoczeniem zauważyła, że ten winyl to jednak ma sens w takiej sytuacji. A ja tam wierzę realizatorom – ostatni ludzie, którzy jeszcze będą coś słyszeć. A być może już teraz ostatni.
Dalej znów kluczem raczej niszowym i kluczem nadrabiania zaległości: Kara ze znakomitą płytą Colors, no i zestaw siedmiu kaset z ostatnich miesięcy. W dużej mierze po to, żeby nadrobić polskie wydawnictwa, których trochę było. W środę bez wpisu, bo nowy film Nolana zabiera sporą część dnia. I trochę też ogłusza skądinąd. Drugi raz obejrzę już w domu. Za to w piątek odbiłem sobie to wszystko długą i rozbudowaną recenzją symfonicznej płyty orkiestrowej Metalliki. I od razu człowiek szczęśliwszy.
Pilnym czytelnikom tego bloga zdradzę na koniec skrzętnie skrywaną tajemnicę ostatnich dwóch tygodni – chociaż pełen jestem najgłębszego szacunku do tej klasycznej płyty Koniecznego z Ewą Demarczyk i do talentu wokalnego tej ostatniej, nigdy nie byłem wielkim fanem tej stylistyki muzycznej. A olśnienia doznałem, gdy kilka dni temu zobaczyłem klip z zespołem Demarczyk na koncercie w Brukseli, brzdąkającym na scenie dopóki nie przyszła liderka. Ależ to był zespół – wyobraziłem sobie alternatywną historię polskiej muzyki lat 70. z jakimś naszym Black Fire Music i sytuacjami w rodzaju słowiańskiego EABS przychodzącymi wiele lat wcześniej. Oczywiście ten wariant zakładałby dużą zmianę repertuaru i nie zakładałby partii wokalnych, ale tak wybitnie utalentowana wokalistka z pewnością jakoś by sobie poradziła.
A, i jeszcze dodatek specjalny – dotyczący wczorajszego wpisu. Okładka nowego „Teraz Rocka” z hasłem „Odlewnia stali” przypomniała mi o nieśmiertelnej przenośni związanej z metalem – i o tekście Grzegorza Brzozowicza Spust surówki z „Non-Stopu”, rocznik 1985, na którym się uczyłem czytać (przynajmniej teksty o muzyce). I udało mi się ten artykuł znaleźć, jest zeskanowany w sieci! Z całkiem celnym do dziś zdaniem: Doskonały Slayer, którego albumy są tak speed, że w każdej piosence jest sto solówek, a każda trwa po sześć sekund. Całość tutaj.