Te największe emocje

Tyle się ostatnio nasłuchałem o wspaniałych meczach Ligi Mistrzów w ramach tych rozgrywek w nowym wydaniu, że jako dawny zapalony kibic dysponujący wolnym wieczorem spróbowałem obejrzeć wczorajszy finał z Robertem Lewandowskim. I nie wiem, czy to bardziej niepatriotyczne, czy antyniemieckie, ale z pewnym trudem wciągnąłem się w kibicowanie Bayernowi, zauważając kilka stałych mankamentów. Piłkarze chwilami częściej kopali siebie niż piłkę. Wiem: nie mam szczęścia, wysoka stawka, pewnie tak trafiłem. Zamontowano już jakieś specjalne systemy do oceny kontrowersyjnych sytuacji, ale komentator chyba wciąż ma ten sam smużący monitor, bo dalej o wszystkim dowiaduje się ostatni. Ale najbardziej zaskoczyły mnie okrzyki i śpiewy kibiców, których (o tym akurat wiedziałem) na stadionie nie było. Jako niedzielny odbiorca tego pandemicznego turnieju wykazuję się pewnie ignorancją, ale nie wiem, czy odpowiednio dobrane odgłosy ktoś na zapleczu puszcza z gry „FIFA”, czy może pod stadionem stoją dwa chóry specjalnie dobranych kibiców z Paryża i Monachium o najdonośniejszych głosach. W końcu jednak zacząłem sobie puszczać muzykę w tle – pełne (zazwyczaj) dłużyzn mecze nieźle się do tego nadają i uważam, że skoro można wchodzić z fikcyjną ścieżką śpiewów i gwizdów, to może lepiej zagrać w ramach ścieżki dźwiękowej jakieś fajne kawałki, żeby nieco rozluźnić atmosferę – dobrze dobrana muzyka korzystnie wpływa na koncentrację, a kto wie, może i kopania się po kostkach byłoby przy odpowiednim repertuarze trochę mniej? A tak się składa, że akurat miałem czego słuchać.   

Po pierwsze ukazała się międzynarodowa kompilacja zbierająca na pomoc dla Białorusi For Belarus. Oni tam mają u siebie rozgrywki ważniejsze niż piłka. A tu Hańba, Alyona Alyona czy Gudrun Gut – jeśli ktoś potrzebuje nazwisk – oddali swoje kawałki na rzecz walki z dyktaturą i pomocy ofiarom represji. Przy okazji można znaleźć ciekawe tropy prowadzące w kierunkach dość zaskakujących. Po to są składanki.

Nie każdego pewnie w odbiorze muzyki kręci dokładnie to samo, ale mnie najbardziej pociąga jakaś zupełnie nowa otwierająca się ścieżka. Idziecie znajomym korytarzem i widzicie nieprzesłuchaną płytę – o, nowe wydawnictwo! To fajne. Tyle że jeszcze fajniej, gdy za tym jednym wydawnictwem czai się ukryty dotąd nowy korytarz. I tak mam z płytą Soul Love Now: The Black Fire Records Story 1975-1993 wydaną właśnie przez Strut. Owszem, znałem Oneness Of Juju – długo czekałem na wydaną ostatnio kompilację African Rhythms Oneness of Juju 1970-1982 dokumentującą działalność tej grupy, kapitalnie łączącej brzmienia afrykańskie, jazz i funk. W idealnym balansie między brzmieniową różnorodnością i tanecznymi groove’ami. Tego się spodziewałem po płycie przypominającej ich wytwórnię. I, jak to bywa w takich sytuacjach (w przeciwieństwie do meczów piłkarskich), dostałem nawet więcej.  

Założona przez Jimmy’ego Graya – didżeja radiowego, kolekcjonera i producenta – Black Fire Records była jednym z kilku małych, niezależnych labeli tworzących zjawisko ciągle mało znane – afroamerykański muzyczny obieg DIY, kompletny, bo obejmujący mail ordery, ziny i otoczkę wizualną. Napędzała to wszystko walka polityczna, rebelia społeczna, ale przede wszystkim – potrzeba łączenia wątków charakterystycznych dla muzyki czarnych Amerykanów. Jesteśmy więc w sferze, gdzie znakomicie grany spiritual jazz (Southern Energy Ensemble) sąsiaduje ze ślicznym, funkującym soulem (Theatre West) osadzonym rytmicznie na fantastycznej partii wibrafonu. Gdzie brzmienia afrokaraibskie (berimbau) tworzą mistyczną muzykę perkusyjną (w nagraniu flecisty Byarda Lancastera), zmieniony skład JuJu przygotowuje psychodeliczny seans poezji w suahili (jeden z lepszych na płycie utworów – Nia), dostajemy też osobno nagrania wibrafonisty tej formacji, Lona Moshe, z udziałem świetnego trębacza Marvina Danielsa. Każde z tych nagrań to odrębny świat brzmieniowy i kolejna ścieżka. Każdy z muzyków – z robiącymi świetne wrażenie saksofonistami i sekcjami grającymi nie gorzej niż te w zespołach Coltrane’a – to osobne rozwidlenie historii lat 70. Zresztą w ogóle instrumentaliści to jeden z powodów, dla których słuchacz ma gest natychmiastowego sięgnięcia po kolejne płyty poszczególnych nazw i nazwisk. Gdzieś obok była jakaś ukryta część historii muzyki rozrywkowej, ktoś właśnie podniósł kotarę i zaprosił do środka. Jeśli mogę sobie pozwolić na osobistą uwagę – nie ma niczego bardziej emocjonującego.  

RÓŻNI WYKONAWCY Soul Love Now: The Black Fire Records Story 1975-1993, Strut 2020, 8/10