Cyfrowy świat niebinarnych

W tej całej muzyce to jest tak jak w tym jednym zdaniu z Zapisków syna tego kraju Baldwina: Tylko w tworzonej przez siebie muzyce – którą Amerykanie zdolni są podziwiać, ponieważ chroniący ich sentymentalizm ogranicza jej rozumienie – Murzyn w Ameryce zdołał opowiedzieć swoją historię. „Murzyn”, bo pisane w latach 40., a już widzę tę husarię pytań na horyzoncie. Chodzi o to, że w muzyce każdy może opowiedzieć swoją historię ku – zazwyczaj – zrozumieniu całej reszty. Czasem mam wrażenie, że piszę w większości o mniejszościach – że świat wybitnych twórców muzyki to prawie wyłącznie sfera wyłączanych spod pełni praw, których jednak nawet wyłączający uwielbiają słuchać. To jak z serialami: obejrzyjcie cztery sezony Billions (piątego nie oceniam, bo jeszcze trwa) i powiedzcie, że najporządniejszą i najbardziej godną zwycięstwa postacią w tym gronie nie jest Taylor Mason, czyli osoba niebinarna, grana przez Asię Kate Dillon, niebinarną w życiu prywatnym (w Orange Is The New Black dowcipnie obsadzoną ją w roli neonazistki). Dla mnie ulubiona – czy raczej ulubieni, jeśli użyć dość koślawej polskiej formy. Pewnie nawet ci, którym samo uznanie istnienia niebinarności przychodzi z trudem, docenią, jak dobrze zagrana. Tak już mamy. Na podobnej zasadzie homofob bywa rozkochany w gejowskim disco, najtwardsi kibice śpiewają hymny na melodię przeboju Village People, a fundamentaliści religijni słuchają – nie zawsze nawet w domu po kryjomu – przekraczającej bariery obyczajowe muzyki lat 80. w rodzaju Frankie Goes To Hollywood, tańczą przy Pet Shop Boys, wzruszają się przy Marcu Almondzie, popłakują przy Bronski Beat. Sentymentalizm tak bardzo pada na mózg, że niektóre z tych melodii przeszłyby w kościele – i nikt by nikogo nie zgłosił na policję. Dziś mam taki przypadek.     

Lyra Pramuk nieszczęśliwie dla nas (i trochę też chyba dla siebie) debiutancki album wydała pod koniec marca, kiedy większość mieszkańców Europy myślami była trochę gdzie indziej. Za to szczęśliwie dla nas mieszka w Berlinie, więc jest już dziś w komunikacyjnym zasięgu – przed pandemią, w ubiegłym roku występowała na Unsoundzie, w tym roku zaśpiewa online na zbliżającej się specjalnej edycji Tauron Nowa Muzyka (scena Ex-Carbon, jest niewielka pula biletów offline!), a później – prawdopodobnie już na żywo – w Warszawie na Ephemerze, którą zapowiedzieli organizatorzy Unsoundu (a zarazem – na finisażu wystawy Wiek półcienia w MSN). Warto do tego czasu przesłuchać płytę, bo jest to na pewno jedna z bardziej wyjątkowych, ale też zwyczajnie jedna ze zwyczajnie lepszych rzeczy, które się w tym roku ukazały.   

Fountain (tytuł od czeskiego znaczenia nazwiska artystki) to tworzona relatywnie prostymi dziś i przystępnymi, ale mistrzowsko kontrolowanymi środkami cyfrowymi – poprzez nakładanie, przestrajanie i zapętlanie głosów – pełna życia i czułości wokalna symfonia. Głos Pramuk jest przy tym głosem osoby niebinarnej – sama mówi o leczeniu poprzez muzykę relacji z własnym ciałem. Pisałem parokrotnie o środkach elektronicznych w pracy nad głosem jako swoistej szansie na usłyszenie się takim, jakim chce się być (m.in. w tym tekście na łamach POLITYKI). Ale prawdę mówiąc, już wyjściowa barwa Pramuk, wchodząca głęboko w utożsamiane z męskimi głosem rejestry, jest niezwykła i zwraca uwagę.

Hasła cyfrowej wokalistyki (nie bardzo lubię w tym kontekście pisanie o posthumanizmie) nie należy rozumieć płytko. Przetworzenia zawstydzą raczej niewolników Autotune’a. Idą w stronę uplatania polifonii z tonów wszystkich Almondów, falsetów Sommerville’ów i wibrata wszystkich Antonych tergo świata. Kluczem technologicznym są m.in. eksperymenty Björk czy Laurel Halo, ale też mistrzowska minimalistyczna praca Meredith Monk. W ich pełnej różnorodności. Spotyka się tu tak wiele rejestrów, w sposób tak niespokojny, że w jednym Tendril można trafić na tradycyjną muzykę chóralną, Bobby’ego McFerrina, afrykańskie Ladysmith Black Mambazo i musicalowy camp. Najmocniejsze punkty płyty to jednak pierwszy w programie utwór Witness, przywiązany do minimal music, oraz kończący ją New Moon, prowadzący w rejony o emocjonalnej złożoności, którą – znów – można podziwiać, choćby i z ograniczonym rozumieniem.  Ale można też spróbować poczuć – i tu okaże się całkowicie uniwersalna. Koledzy w biurze, widownia meczu Ligi Mistrzów, klub testerek nowych kosmetyków, publiczność filmowego blockbustera, wierni w kościele – wszyscy mają do tego dostęp. Nie posunę się do tego, by założyć, że leczy ta muzyka również uprzedzenia, ale przynajmniej nie pozwala zjawiska zignorować. Być może skłoni również do refleksji nad pięknem ludzkim, a nie płciowym w tradycyjnym, binarnym rozumieniu. Bo emocjonalnie coś na pewno z nami robi – trudno będzie nad tym przejść ot, tak, do porządku dziennego.

LYRA PRAMUK Fountain, Bedroom Community 2020, 8/10