Ennio, Enya i techno [podsumowanie dwóch tygodni]

Tym razem przegląd z aż dwóch tygodni, bo wracam z wakacji, żeby nadrobić zaległości. Nie są zbyt wielkie, bo padało, a komary były na tyle uciążliwe, że trzeba było doładowywać kiepski internet. Ale są to zaległości dotkliwe jak te komary. Szczególnie Ennio. Najlepiej pożegnał go John Zorn, opisując nie jako jednego z największych kompozytorów filmowych, tylko jako jednego z największych w ogóle. Nie bojąc się porównać motywu z soundtracku filmu Dobry, zły i brzydki z początkiem V Symfonii Beethovena. Na takie porównania może sobie pozwolić ktoś o znaczeniu Zorna, muzyk, który w oczywisty sposób inspirował się przez lata muzyką Ennia Morricone. Ale kiedy zajrzymy do autobiografii włoskiego kompozytora, utwierdzimy się w tym, że świadomość, z jaką podchodził do eksperymentów (polecam fragment poświęcony podejściu do zbiorowej improwizacji w Gruppo di Improvvisazione Nuova Consonanza), czyniła z niego kogoś więcej niż tylko seryjnego dostawcę filmowych tematów. W każdym razie fascynujące jest to, że z tej chętnie przywoływanej liczby 500 soundtracków wiele pozostaje jeszcze do odkrycia i opisania na nowo. Sam zamierzam do kilku wrócić.  

W poniedziałek 6 lipca pisałem o nagrywanej w łazience – a właściwie w dużej mierze w wannie – płycie grupy Cuddle Magic. Wyszedłem z tym przygotowanym wcześniej wpisem tak sobie, bo tego samego dnia właśnie ogłoszono, że w jednym z rzymskich szpitali zmarł Morricone. Przypomniałem więc tylko na FB własny wpis o nim sprzed dwóch lat

We wtorek pisałem o przypomnianej kilka miesięcy temu przez GAD Records płycie Zbigniewa Lewandowskiego, której zaskakująco dobrze słucha się po prawie 40 latach. Na FB jeden z czytelników recenzji przypomniał mi, że takie granie nazywano w swoim czasie lush sound. Dobre określenie. 

W czwartek nie było zestawienia koncertów online, tylko notatka o Białystok New Pop Festival (który umknął mi na moim jeziorze pozbawionym szybkiego łącza, ale ostatecznie odnotował imponujące 338 tys. online’owych słuchaczy), do tego była płyta godna polecenia: odkurzone utwory z sesji Lonniego Holeya sprzed sześciu lat. 

W ubiegły piątek ledwie się wyrobiłem z przeglądem premier tygodnia. Ale jest. Do tego nie weszło wtedy nawet pół słowa o improwizującym duecie Spoons & Bones (Piotr Łyszkiewicz i Hubert Kostkiewicz), a zasłużyli na kilka, i to ciepłych. Chwaliłem też Bandcampa za przegląd polskiego stoner rocka i psychodelii.  

W kolejny poniedziałek proponowałem leczenie podupadłego powyborczego morale egzotyczną, elektroniczną fikcją Alexandra Molero. Do tej pory chętnie do tego materiału wracam. A tematyka do końca tygodnia pozostała podobna, jeśli wziąć pod uwagę leczenie przez zapomnienie muzyką Julianny Barwick z czwartkowego wpisu. Z nieuchronnymi skojarzeniami z Enyą.   

W kolejną środę Bandcamp opublikował jeszcze jedno ciekawe zestawienie dotyczące polskich wykonawców: przegląd elektronicznych scen w Krakowie i Warszawie, z tamtejszymi labelami. Wstęp raczej pełen stereotypów (przynajmniej w polskim odbiorze), ale jeśli przebrniecie, jest szansa, że sam zestaw artystów zaskoczy was czymś nieznanym. 

W czwartek opublikowałem jak zwykle terminarz wydarzeń online, a festiwal Unsound ogłosił pierwszą część programu Intermission, czyli dyskusji, warsztatów i specjalnie zamawianych miksów.

W piątek (czyli wczoraj) apelowałem, żeby nie zaglądać muzykom o kuchni, bo można się natknąć na coś zbyt surowego – jak najnowsza płyta Yo La Tengo nagrana podczas improwizowanych pandemicznych sesji. Do tego oczywiście premiery, opublikowane już o bardziej znośnej porze. Co do improwizacji – wczoraj miał premierę krótki film, a właściwie wideocast z moim udziałem mówiący o improwizacji (Polskie zjawiska muzyczne – wideosłownik). Nie miałem zbyt wiele do powiedzenia, ale skorzystałem z doświadczeń Wadady Leo Smitha, rzecz towarzyszy koncertowi Pokusy, więc warto się całością zainteresować z przyczyn bardziej już obiektywnych. A jeśli ktoś nie będzie miał mnie dosyć do poniedziałku, to zapraszam na nagrywaną przez Jakuba Knerę rozmowę do jego cyklu Apteczka muzyczna. Podejrzewam, że punktem wyjścia będą jakieś trudne pytania związane z reanimacją polskiego rynku muzycznego, ale może później przejdziemy do czegoś bardziej realnego. Całość będzie nadawana w streamingu na żywo, więc jest szansa, żeby zadać mi jakieś pytanie, po którym się zapowietrzę i sam będę potrzebował apteczki.  

Tradycją tych sobotnich wpisów – poza tym, że nikomu się nie chce ich czytać do końca – jest to, że staram się dorzucić pół zdania o jakiejś nowej płycie, której wcześniej nie opisywałem. Tym razem niech to będzie Yes japońskiego twórcy muzyki elektronicznej Shinichi Atobe. Po niezłym Heat to chyba wręcz najlepsza jego płyta – lekka i płynąca zwinnie jak najlepsze nagrania z kręgu Detroit techno. Poza nużącym jak dla mnie Ocean 7, zbudowanym na jednym arpeggiu z jakimś losowym czynnikiem, dostajemy cykl równie minimalistycznych, ale już zdecydowanie tanecznych, transowych utworów. Z wesołym, melodyjnym utworem tytułowym, ciekawym Rain 3 o muzakowym, powtarzającym się motywie, ale z czynnikiem losowym (znów, ale ciekawiej) reprezentującym ten deszcz z tytułu, a wreszcie chyba najmocniejszym w całym zestawie utworem Ocean 1, przy którym całość gaśnie gdzieś wśród akordów house’owego fortepianu, w momencie wróżącym, że impreza dopiero się zaczyna. Będzie tylko lepiej?

SHINICHI ATOBE Yes, DDS 2020, 7/10