Prosto z serca wydarzeń

Najgorszą z możliwych reakcji na śmierć Ennia Morricone, wybitnego kompozytora – najbardziej znanego z utworów do filmu – było dość powszechne puszczanie przeróbek jego utworów na gitarę elektryczną. No bo jak to tak czcić pamięć człowieka, który wprowadzał gitarę elektryczną do muzyki filmowej, coverem Metalliki? Ze zmarłym wczoraj włoskim mistrzem jest wiele tego typu problemów, które nie bardzo mogę rozwinąć, bo zastała mnie ta śmierć na wakacjach i muzykę puszczam sobie w głowie z pamięci. Pod względem dynamiki kariery porównałbym go ze zmarłym niedawno Krzysztofem Pendereckim – po okresie awangardowych poszukiwań (znakomity kolektyw Gruppo di Improvvisazione Nuova Consonanza mało kto słyszał, choć z not biograficznych każdy tę nazwę zna) i okresie kapitalnych osiągnięć na polu muzyki ilustracyjnej przyszedł czas na lata świetnego rzemiosła kompozytorskiego, ale już bez większych odkryć. A nawet na szczyptę pompy i odrobinę banału. Ale mało komu udało się w jakiejś dziedzinie zrobić tyle, co autorowi… no właśnie, trochę wstyd napisać, że Misji, choć ta przyniosła mu popularność i pieniądze. No i na szczęście pod koniec życia zaczęto przypominać także te jego początki, pojawiło się sporo wznowień spoza soundtracków dla Sergia Leone i tych kilku najpopularniejszych późnych prac. Morricone z Pendereckim mieli się też okazję wirtualnie minąć, gdy ich utwory ilustrowały okropności dwóch kolejnych części Egzorcysty. Kilka z powyższych wątków usiłowałem rozwinąć we wpisie dwa lata temu. Bardziej całościowo i ładnie pożegnał wczoraj Włocha na naszych łamach Janusz Wróblewski.
A teraz już coś, co miałem wcześniej przygotowane. Niby dalej od wydarzeń, ale też od serca. 

Kiedy wydaje się, że sosnowiecka wytwórnia GAD Records wykopała już wszystko, co było to wykopywania (dosłownie, skoro digging to ulubiona czynność płytowych kolekcjonerów), ukazuje się kolejne odkrycie. Czymś takim jest wznowiony po latach autorski album perkusisty jazzowego Zbigniewa Lewandowskiego, dziś bardziej nauczyciela i wykładowcy, a wtedy – człowieka w sercu wydarzeń na nieoczywistej scenie lat 80. W roku 1983, kiedy nagrywano ten album, trudno było zaskoczyć publiczność graniem free, fusion to gatunek z brodą, a Miles Davis – cóż, wydawał się już mniej odległy, miał wystąpić w Warszawie ledwie kilka tygodni po zakończeniu odbywających się w Polskim Radiu sesji tej płyty. Słychać, że autorzy tego albumu go wtedy słuchali, choć niekoniecznie w tym najświeższym wydaniu. I bardzo dobrze, bo płyta wyszła im własna – prosto z serca. Tego serca wydarzeń. 

Lewandowski z gronem znakomitych zebranych tu muzyków – m.in. braćmi Krzysztofem i Pawłem Ścierańskimi, saksofonistą Piotrem Baronem, basistą Mieczysławem Jureckim, ale przede wszystkim trębaczem Andrzejem Przybielskim, który wyraźnie był w fenomenalnej formie. Przybielski i Ścierański przynieśli najlepsze, najbardziej nieoczywiste kompozycje – począwszy od Zmęczenia, które na tego Davisa patrzy jak gdyby z perspektywy przyszłości, wrażliwości raczej post-rockowej, przez Szkice jesienne, utwór Przybielskiego uzupełniający lepszą tutaj stronę A, przenoszący w okolice bardziej kosmiczne Davisowskie fusion (tu warto wymienić dwóch pozostałych muzyków: perkusistę Jose Torresa i Andrzeja Olejniczaka na saksofonie sopranowym i klarnecie).

Są tu więc ślady rocka, są barwy syntezatora, na którym gra sam lider, ale kompozycje przyniesione przez różnych członków zespołu, aż po finałową, (trochę już poza nawiasem płyty, po zespołowej kulminacji w końcówce Plagiat Blues Barona) Grotę Lewandowskiego, składają się w zaskakująco spójną całość – marzycielską, przestrzenną, swobodnie wykorzystującą dostępne środki i bardzo dziś aktualną. Kto wie – a najlepiej wiedzą to spece od wykopalisk – czy nie bardziej niż wtedy.

ZBIGNIEW LEWANDOWSKI Zbigniew Lewandowski, PolJazz 1984/GAD 2020, 8/10