Pozytywne dziadostwo [podsumowanie tygodnia]

Przekonał mnie nowy Paul Weller, choć tych kilka wodewilowych fragmentów na On Sunset lekko odrzuca, a podoba mi się tu najbardziej co innego niż brytyjskiej prasie muzycznej. No ale ich legenda, ich problem. Dla mnie jest to z godnością starzejący się rockman z soulowymi i bluesowymi inklinacjami, który nie potrafi już pisać jak kiedyś, ale za to potrafi tak zakręcić, tak zaaranżować, tak rozłożyć napięcia w utworze, żeby nie przynudzać. I tę jego bardzo przyjemną płytę – z wycieczkami w stronę Beatlesów czy Bowiego (Rockets!) – można śmiało potraktować jako alternatywę dla… Michaela Kiwanuki, szczególnie tego w wersji koncertowej. Kiedy Weller lekko wychodzi poza format czterominutowej piosenki, zbierając po drodze elementy rockowych i elektronicznych aranży, świetne partie instrumentów dętych, albo i smyczków, a przy tym cały czas nie przynudza, jak w moim ulubionym More, to nabieram wiary w to, że przed nami kolejne muzyczne pokolenie, które będzie się z godnością starzeć.
Ale to tylko tak tytułem wstępu do blogowego podsumowania tygodnia oczywiście.

W poniedziałek zaczynałem nowych tydzień od nowych polskich (i nie tylko) nagrań terenowych. Nagrania Agaty Stanisz, Mirta, Jacka Szczepanka, Dawida Chrapli, a przede wszystkich archiwalia Bogdana Jankowskiego były leitmotivem różnych moich działań przez cały tydzień. Na koniec wylądowały w programie Nocna Strefa z czwartku na piątek w radiowej Dwójce – dłuższym niż wcześniej bywało paśmie nocnym, którego trudy chyba ciągle jeszcze odczuwam, stąd może dziś dość lakonicznie (za to audycji ciągle można posłuchać).

W poniedziałek sporo się działo jak na ogłoszoną przez sztab jednego z prezydenckich kandydatów (tego mniej kojarzącego się z muzyką) powódź. Dyskusja na FB na temat Khruangbin zamieniła się w dyskusję na temat Bananagun. Zgadzam się, że jedni i drudzy dziadowscy w pozytywnym sensie, jaki takim nurtom nadała retromania, ci drudzy ostatecznie bardziej interesujący, choć na pewno mniej znani.       

We wtorek trochę tradycyjnych narzekań, że za dużo płyt się ukazuje. Tyle że wtedy miałem ich na liście premier 121, a dziś wychodzi mi 187, nie licząc tych 20 niewpisanych jeszcze powiadomień ze skrzynce mailowej. wydaniu POLITYKI wylądowała nieco spóźniona recenzja najnowszej płyty Sutari

W środę w ramach nadrabiania poprzedniego piątku skoncentrowałem się na płycie KiCK i, którą wydała Arca. Chyba najbardziej przystępny jej album, kilka fragmentów bardzo mi się podoba. Znajomy redaktor twierdził za to, że Arka Noego jednak lepsza. Z kolei znajomy producent wypracował na bazie obu nową nazwę: Arca Noego. To wszystko na FB, a ten – poza tym, że jest ogólnie jedną z najmarniej zaprojektowanych stron na świecie (ale to jak z prezydentami – nie odbiera popularności), to jeszcze się marnie linkuje. 

W czwartek narzekałem, że Ministerstwo Kultury postanowiło otworzyć od połowy lipca duże imprezy na otwartym powietrzu (w reżimie podobnym do piłkarskiego, bo na Stadionie Narodowym będzie można zmieścić prawie 15 tys. ludzi) dopiero kiedy już wszyscy je latem poodwoływali. A jesienią na otwartym powietrzu w Polsce można urządzić manifestację pod sejmem, a nie koncert. Pisałem o pomysłach na wirtualne festiwale. Bardzo szybko, bo jeszcze w nocy z czwartku na piątek, pojawił się tekst Huberta Grupy, który opisywał stosunek Ministerstwa do klubów z muzyką elektroniczną. Niby odmrażają, ale ignorancja w tej dziedzinie ciągle mrozi krew w żyłach. Zobaczycie, że jeszcze będziemy chodzić do klubów chwilowo przemianowanych na domy weselne. Wystarczy wyznaczyć dyżurną parę młodą i można szaleć. 

Czwartek był dość pracowity, bo pisałem też o Laurze Cannell, a przy okazji o filmie Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga. Kuriozalnie słabej komedii, która trzyma się na tym, co zabawne w samej Eurowizji – i de facto jest dość toporną fabularnie reklamówką konkursu kierowaną na obiecujący amerykański rynek, swoistą Eurowizją dla opornych. Okazało się oczywiście, że Cannell mało kogo interesuje, za to film przyjęty został całkiem dobrze. Szczególnie w Islandii. Leitmotiv dzieła – fakt, że na tej wyspie nigdy nie wiesz, czy twoja wielka miłość nie jest twoją siostrą lub bratem – trochę to jednak tłumaczy. Cały kraj to rodzina paru obsadzonych w filmie Islandczyków. A – co wielokrotnie sprawdzono także w polskiej kinematografii – rodzina jest bazową i najbardziej wdzięczną widownią każdego filmu.

Z zabawnych rzeczy jeszcze – jeśli o Cannell mówi się, że gra przestrzenią wokół, to co powiedzieć o tym dżentelmenie, moje odkrycie tygodnia w kategorii relatywnie anonimowych muzyków (tutaj więcej):

W piątek, czyli całkiem niedawno, pisałem o albumie Mulatu Astatke ze współczesnym big-bandem z Melbourne, bardzo przyjemnym. A pół dnia spędziłem przepisując przychodzące nowości płytowe. Przy okazji zmęczyłem się tak mocno, że aż odczułem potrzebę wypoczynku. Co może z kolei być odczuwalne na Polifonii w najbliższym czasie. Może nie polecę na Islandię, ale niewykluczone, że tam, gdzie będę, grają tylko coś w stylu Jaja Ding Dong. W takiej sytuacji łatwo mnie poznać – to ja jestem ten mały, przerażony, w słuchawkach.