Nie przenoście nam Eurowizji do USA

Są w filmie Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga (tak, widziałem, można współczuć, ale nie warto oglądać) trzy udane elementy. Jeden to obsadzenie Pierce’a Brosnana w roli przystojniaka z islandzkiej mieściny – niby starzejącego się, ale wciąż wyglądającego lepiej niż jego syn, Lars Erickssong (Will Ferrell), któremu marzy się Konkurs Piosenki Eurowizji. Drugi to trzy piosenki Sigur Rós na ścieżce dźwiękowej. Co tam robią – wiadomo. Akcja filmu w dużej części toczy się na Islandii, pojawienie się tej zacnej grupy w takim kontekście może być więc skutkiem pierwszego wyszukiwania w Google. Trzeci udany element to scena, o której nie mogę nic napisać, bo byłby to duży spoiler. A właściwie spoiler jedyny, bo gdy zobaczycie pierwszych pięć minut, domyślicie się z łatwością, co będzie w pięćdziesiątej i sto piątej. Amerykanie z Netflixa wzięli archiwum taśm z eurowizyjnymi klipami i ulepili fantazję o duecie z prowincji, który chce zawalczyć na tej słynnej imprezie (drugą połowę duetu gra Rachel McAdams). Dodali parę żartów o penisach i – prawie jakby szli tropem Gulczas, a jak myślisz – zatrudnili zwycięzców konkursu z ostatnich lat. 

Przy występach scenicznych, które niemal 1:1 oddają charakter tych eurowizyjnych, jest nieźle, ale z tego rodzaju dowcipu śmiejemy się co roku. A cała warstwa fabularna ciągnie się potwornie, jest bardziej toporna niż  przegięta, i uświadomiła mi jedno: Amerykanie są prawdopodobnie ostatnią nacją, która powinna mieć coś wspólnego z Eurowizją, bo coś, co jest – przy całym swoim kiczu – naturalną i mocno prowincjonalną ekspresją różnych europejskich temperamentów sprowadzą do globalnej sztancy. A trudno nie odczytać filmu jako przygotowania do ich zaproszenia do konkursu – w końcu to producent całości, Netflix, pokazywał Eurowizję w USA, a Historia zespołu Fire Saga powstała w ścisłej współpracy z organizatorami imprezy, czyli Europejską Unią Nadawców. Pocieszam się tym, że nawet kiedy już Amerykanie wejdą do gry, to – biorąc pod uwagę rozkłady sympatii między narodami i niechęć do rynkowych kolosów – nikt nie będzie chciał na nich głosować, więc przenosić tego popkulturowego jarmarku do USA nie będzie trzeba. 

Tych wszystkich, którzy zauważyli tag 8/10 uspokajam – to nie o film chodzi, tylko o nowy album Laury Cannell – bardzo odległy od eurowizyjnych standardów. Choć ślady folku w tej szczególnej skrzypcowej i fletowej kameralistyce mogłyby nawet uzupełniać okazałe plenery z filmu. Problem z muzyką Cannell jest taki, że swoją nieco dziwaczną mieszanką historii i współczesności może odrzucić – jeśli tak to zostanie opisane – dużą część słuchaczy, którzy zarazem zatrzymaliby się, wstrząśnięci uderzającymi walorami tego grania, gdyby usłyszeli je przypadkiem na ulicach któregoś z miast północy Europy. 

Dużo wyjaśnia fakt, że muzyka angielskiej instrumentalistki – której pomagają tu Jennifer Lucy Allan i André Bosman – opiera się w znacznej mierze na improwizacji. I słuchaniu przestrzeni wokół. Stąd zresztą skojarzenie z tym graniem na otwartym powietrzu. The Earth with Her Crowns, nagrane w dwa dni na terenie dawnej elektrowni wodnej w Londynie, jest pod tym względem zestawem bardziej otwartym niż poprzednie. Momentami (jak w jednym z krótszych na płycie utworów After You Left) wydaje się precyzyjnie odmierzoną dawką melancholii, innym razem (jak w Memory and Desire) mamy wrażenie obcowania z muzyką ludową z innej czasoprzestrzeni. Ale za każdym razem idziemy tam, gdzie prowadzi nas artystka, a nie tam, gdzie z góry wiadomo, że trafimy. Świeżość tej płyty jest zjawiskiem dokładnie odwrotnym w stosunku do tego, o czym pisałem na początku dzisiejszej notki.   

[EDIT: długo szukałem powiązania dla tych dwóch tytułów, co pewnie zrozumiałe, ale nagle zdałem sobie sprawę, że jest – i to bardzo proste: Dwójka radiowa, gdzie dziś gramy m.in. Laurę Cannell, należy przecież do tej samej Europejskiej Unii Nadawców, która firmuje sam konkurs Eurowizji i ten poświęcony mu film] 

LAURA CANNELL The Earth with Her Crowns, Brawl 2020, 8/10