Rok 2018 w muzyce: 11 uwag końcowych

1. Rok muzycznych lektur. Najlepsze od dawna 12 miesięcy w życiu człowieka czytającego o muzyce i okolicach. Trudno było nadążyć. Ukazała się po polsku Retromania Simona Reynoldsa, jedna z najważniejszych muzycznych książek dekady, a jej autor przyjechał do nas poopowiadać o problemie ciągłych powrotów do przeszłości. Też z nim rozmawiałem. Magdalena Grzebałkowska napisała świetną i z punktu widzenia podsumowań literackich roku – okropnie niedocenioną biografię Krzysztofa Komedy (tutaj mój tekst z „Polityki”), podobnie jak z Beksińskimi zamykając temat. W serii amerykańskiej wydawnictwa Czarne ukazała się rewelacyjna książka o punk rocku i jedna z najmocniej działających na wyobraźnię kronik starego środowiska muzycznego Please Kill Me (recenzowałem ją w „Polityce” i opisywałem na blogu), a poza tym m.in. znakomita biografia Jamesa Browna i polska książka o nowojorskim Lower East Side Janka Błaszczaka (odsyłam tu). W sierpniu wreszcie wyszła po polsku komiksowa monografia rapu, Hip hop genealogia Eda Piskora. Pisałem o niej m.in. na Polifonii. Inni ludzie Doroty Masłowskiej byli jej najlepszym dotąd wejściem w świat muzyki, wliczając w to projekt Mister D. Pisałem w „Polityce” o tym, że „białasa” Synów łatwiej zrozumieć, czytając właśnie tę książkę Masłowskiej, nie wiem, czy nie najlepszą w całej jej twórczości.

2. Uderzająco dobrzy perkusiści. To oni byli zbiorowym bohaterem roku. Hubert Zemler, duet Pękala Kordylasińska Pękala, Jan Emil Młynarski, Teo Olter, Szymon Gąsiorek, Qba Janicki, Wojtek Kurek, poza Polską – Makaya McCraven, João Pais Filipe, Vasco Trilla, wspomniany już Tyshawn Sorey, znakomity Sarathy Korwar, perfekcyjny Eli Keszler, zmieniający konwencję Booker Stardrum. A na koniec (płyta jego projektu Doors Not Shut nie zdążyła wejść do rocznych zestawień) jeszcze Krzysztof Szmańda. Wszystkich na pewno nie wymieniłem, ale robiłem to z pamięci.

3. Wytwórnie mają sens. Inflacja dobrej, a przynajmniej wartej zainteresowania, ciekawej muzyki spowodowała, że jeszcze bardziej niż dotąd doceniłem marki labeli muzycznych. Zawsze powtarzałem, że to jest pierwsze sito rynku płytowego i jeśli działa, to utalentowani wykonawcy będą się wybijać ze strumienia nieco mniej zdolnych. W Polsce bardzo ważną świeżą marką w roku 2018 była oficyna Trzy Szóstki. Podchodziłem do niej z dystansem, jak do różnych przedsięwzięć, które łączą działalność wydawniczą z krytyką muzyczną, ale obroniła się zarówno jeśli chodzi o nowe wydawnictwa (poczynając od solowej płyty Jakuba Lemiszewskiego), jak i archiwalia (Surowa Kara Za Grzechy). Najlepsze małe labele zagraniczne tego roku to International Anthem, długo, długo nic, a dalej Discrepant i Shelter Press. Nigdzie w tym roku nie zostawiłem więcej pieniędzy niż na Bandcampie. Rok pokazał przy okazji, że mała wytwórnia może się zdecydować na wycinanie płyt winylowych – jak to się stało z Gusstaffem i jego świetną, niskonakładową serią Don’t Sit On My Vinyl! Kolejny już rok mali wydawcy trzymali się konsekwentnie idei własnej dystrybucji na organizowanych przez siebie targach.

4. Całkiem globalny beat. W zeszłorocznym podsumowaniu odnotowywałem to, że najlepsza muzyka klubowa powstaje na prowincji świata – w Ugandzie i Tanzanii. Mogę to podtrzymać. Mało było rzeczy równie porywających, co muzyka z Nyege Nyege, przy czym polskie marki 1000Hz czy Basy Tropikalne ciekawie angażują się w ten nowy obieg globalnych beatów. Ale w tym roku największym odkryciem był dla mnie irański, choć działający w Ameryce, duet Saint Abdullah (tutaj nieco więcej). A kolejnymi dowodami na to, że tendencja jest coraz wyraźniejsza: poczynania Deeny Abdelwahed z Tunezji, bardzo oryginalnego egipskiego producenta tworzącego pod pseudonimem Zuli (który w rocznej ankiecie „The Wire” zawędrował na drugie miejsce) i wreszcie palestyńskiego Muqata’a.

5. Niemęskie granie. Nie zamierzam już wracać do idei letniego przeglądu muzyki popularnej pod flagą browarniczą. Niemęskie, podważające prosty dualizm płciowy, albo przynajmniej stereotyp twardziela były wielkie sukcesy tego roku na różnych poziomach – od Taconafide, po Sophie. Polscy raperzy udawali dziewczęta, a panseksualna feministka Christine and the Queens z Francji podbijała (słusznie poniekąd) amerykańskie listy bestsellerów. Napisałem o tym osobny tekst do „Niezbędnika”, więc pozwolę sobie w tym miejscu podlinkować.

6. Polska myśl techniczna. Nie przypominam sobie, byśmy tak bardzo się liczyli nie tylko w dziedzinie samej muzyki, ale i związanej z nią technologii. Przewagi naszych producentów modułów czy wręcz całych syntezatorów (Medusa firmy Polyend była na rynku sprzętowym jednym z hitów roku), ale też artystów progresywnie myślących o elektronice i wreszcie naszych pomysłów związanych ze wspominaniem Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia (baza sampli dla Abletona Live) – tym wszystkim rzeczom poświęciłem osobny tekst napisany dla Culture.pl.

7. Skomplikowana rocznica. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że poza projektem sampli z SEPR i całej promocji Studia (w ramach której grupa panGenerator stworzyła kapitalną instalację APPARATUM – powyżej) niewiele zostanie w muzyce z całego tego olbrzymiego, wielomilionowego projektu świętowania obchodów 100-lecia niepodległości. W kulturze rok, który miał łączyć, dzielił jeszcze mocniej. Dotacje rozdzielane były najczęściej z bezpiecznego klucza politycznego, trwało przy tym to, co na zawsze już pewnie związane zostanie z nazwiskiem ministra Glińskiego, czyli dewastacja instytucjonalna, czego najlepszym przykładem było wstrzymanie finansowania serwisu Dwutygodnik.com. Niby wykraczającego daleko poza muzykę, zatem i poza temat tej notki, ale w sferze muzycznej przecież także bardzo istotnego. Rok skończył się słodką nagrodą Człowieka Wolności dla Glińskiego od prorządowej i uzależnionej od spółek skarbu państwa prasowej tuby „W Sieci”. Jeśli powstaną na ten temat piosenki, to raczej już gorzkie. Wstyd zostanie na pewno.

8. Płyty, których nigdy nie zdążycie przesłuchać. Coraz większe rynkowe znaczenie mają płyty, których w życiu nie zdążycie… pardon, są tacy, którzy poświęcili im dość czasu, nie zmienia to jednak faktu, że tendencja staje się niebezpieczna. Czy NTS Sessions 1-4 (Warp) duetu Autechre musiało być tak długim (8 godzin) zestawem? Czy w ogóle można to – przy całym szacunku dla jakości tej propozycji – traktować w tych samych kategoriach „albumu z muzyką”, co inne, półgodzinne czy 40-minutowe, zwarte wydawnictwa? Jak podchodzić do prawie 4-godzinnego zestawu Pillars (Firehouse 12) Tyshawna Soreya? Jako fan może bym się i cieszył, jako obserwator i komentator życia muzycznego – protestuję. Każdy z trzech utworów na płycie Soreya trwa od 75 do 78 minut. W tym świecie mało kto dysponuje w życiu takimi okresami, które może poświęcić na pełne skupienie na muzyce. Poza muzykami, rzecz jasna.
Swoją drogą – radio NTS to był oczywiście jeden z przebojów także tego roku.

9. Okrutna hossa biletowa. Nie było w show biznesie lepszego miejsca niż organizacja imprez masowych. Przekonywały o tym oczywiście sukcesy polskich wykonawców (Taconafide, Dawid Podsiadło) z dużymi obiektami, które sprzedawali nie gorzej niż zagraniczne gwiazdy. Ale przede wszystkim emocje wywoływały zawyżane do niemożliwości ceny na różnego typu trasy z „ostatnim” i „pożegnalnym” w tytule czy w domyśle. Tak było z tournee The Rolling Stones, przy okazji którego pisałem w „Polityce”, jak się rodził biznes biletowy o licytacyjnej sile. Jesienią tego roku przyszły z zagranicy potwierdzenia tego, że monopoliści na rynku biletów stosują praktyki prowadzące do zarabiania na tych samych biletach dwukrotnie. O tym z kolei w „Polityce” pisał Michał Wieczorek.

10. Pasterski Brexit. Wielka Brytania przetwarza od paru lat własną tożsamość z ciekawym artystycznie efektem. Kontynuacja tematu z płyty roku 2017, czyli Peasant Richarda Dawsona, to pojawiające się w najmniej spodziewanych momentach odniesienia do angielskiego mniemania o własnej narodowej wyjątkowości. Od Gazelle Twin ze świetną, opisywaną na Polifonii płytą Pastoral, po Damona Albarna i jego The Good, The Bad & The Queen z również opisywanym tutaj, pierwszym od wielu lat albumem. Różnego typu archaizmy, folkowe i nie tylko, mają szansę pojawiać się w najbardziej zaskakujących miejscach (o czym ostatnio zaświadczał album Vessel). Pewnie sporo z tych propozycji przejdzie niezauważonych, co jednak w czasach wspomnianej już inflacji muzyki może poskutkować tylko jednym: kolejne roczniki będą miały do odkrycia mnóstwo świetnych, ale mniej znanych wydawnictw z roku 2018, gdy już przyjdzie czas powrotu do drugiej dekady XXI wieku.

11. Nie będę ściemniał – sporo w tym roku pracowałem. A przynajmniej po raz pierwszy od lat miałem na koniec roku nieco mniejszego kaca po tych 318 wpisach w roku (dociągnę do 320). Owszem, nie o wszystkim zdążyłem napisać, ale nie chciałbym już słuchać więcej, bo to by mi raczej nie wyszło na zdrowie. Nie mogę też obiecać, że długo zostanę przy takim tempie. Idzie nowy rok, będą nowe pomysły i pewnie inne formy działania. Co będzie się działo na Polifonii w najbliższych miesiącach? Zapraszam do zaglądania – odpowiedź wkrótce. A w najbliższych dniach ciąg dalszy dorocznego podsumowania roku.