Tolkin, czyli Polak z Domu

Wprawdzie nie jestem ojkofobem, ale… – zastosuję ulubiony porządek zdania rasistów – ilekroć oglądałem peerelowską komedię Kochaj albo rzuć, w której pojawia się polonijny dom kultury w Chicago, wydawało mi się, że trochę szkoda takiej przestrzeni na działania kojarzone tylko z dość stereotypowo pokazaną kulturą ludową. Później miałem okazję trafić na świetną książkę Petera Shapiro Turn the Beat Around. Secret History of Disco, z której dowiedziałem się, że analogiczna przystań Polonii w Nowym Jorku, Polski Dom Narodowy, ma swą nieznaną historię jako jeden z pierwszych przybytków kultury disco. Janek Błaszczak zauważył więcej: że budynek o swojskiej nazwie The Dom pojawia się w punkowych wspomnieniach z epoki zawartych w innej książce – wydanym niedawno w Polsce Please Kill Me (są tu słowa Nico stojącej na balkonie tego budynku, skąd widać było całą akcję – balkon ten ponoć szczególnie podobał się Warholowi). Co więcej, podążył tym tropem i zrobił z tego książkę, polski wkład w opowieść o muzycznym Nowym Jorku.

Dokładniej – stworzył opowieść o całej Lower East Side. Mnie nie pytajcie o to, gdzie się ten wycinek Nowego Jorku kończy, a gdzie zaczyna, bo w życiu nie byłem w NYC. Ale autora książki The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side pytać możecie. Tym bardziej, że rzecz już się ukazała, a spotkanie z autorem w Warszawie już dziś (tutaj szczegóły) – więc można będzie zapytać osobiście. A książkę zabrać ze sobą jako przewodnik, kiedy już będzie się wybierać za Atlantyk. Założę się zresztą, że nawet autochtoni czegoś by się z takiego przewodnika dowiedzieli. Błaszczak idzie tu bowiem nieoczywistym tropem poczynań Stanleya Tolkina – kaowca, który kształtował oblicze miasta pół wieku temu, urządzając w The Dom imprezy i serwując punkowcom pierogi. No i załatwiając Charliemu Parkerowi fuchy na polskich weselach.

Pierwszy przystankiem na tym szlaku – z czego bardzo się cieszę – był cztery lata temu tekst o Tolkinie na łamach POLITYKI. Już tu odkrył, że w przybytkach prowadzonych przez Tolkina spotykała się nie tylko bohema skupiona wokół Warhola (The Dom znany był m.in. z performance’u Exploding Plastic Inevitable), ale też poznali się tu już choćby członkowie The Fugs, a przedsięwzięcia obrotnego imigranta z Polski służyły jako scena nie tylko punkowcom i fanom disco, ale też beatnikom. W książce autor tropi wątki związane z poetami i obrońcami praw obywatelskich, którzy też upodobali sobie lokale Tolkina. Odnajduje jazzmanów grywających w tej dzielnicy. Trafia na wątek The Dom w reportażach Jana Józefa Szczepańskiego, testując bezmiar niewiedzy ówczesnego polskiego inteligenta na temat zjawisk amerykańskiej kultury masowej. Ten wzdycha nad hałasem panującym w sąsiadującym z The Dom klubem Electric Circus – i zastanawia się, czy nie widziały tam kiedyś portretu Kościuszki i Pułaskiego. Polski stereotyp przeszczepiania na nowojorski bruk narodowej kultury zderza się z autentycznymi formami współtworzenia awangardy kulturalnej. Czy dziś wydarzenia w The Dom byłyby wspierane przez Instytut Polski w Nowym Jorku? Objęte programami Instytutu Adama Mickiewicza? A może Stanley Tolkin dostałby order Gloria Artis za zasługi dla polskiej kultury? No, może nie za tego gabinetu, który nerwowo szuka u innych ojkofobii, ale tak w ogóle?

Nowojorska płyta na dziś też ma wymiar imigranckiej opowieści, choć Szkot Drew McDowall (w październiku gość Unsoundu) mieszka w tym mieście już bardzo długo. Dał się poznać przede wszystkim jako członek formacji Coil w latach 90., współtwórca słynnego Music To Play In the Dark, a wcześniej grał w założonej w Glasgow formacji The Poems. Tworzył muzykę inspirowaną doświadczeniami psychodelicznymi, a zarazem sceną industrialną. W tej chwili wykorzystuje syntezatory modularne, by tworzyć dość mocne pejzaże dźwiękowe o metalicznym charakterze brzmieniowym i niespokojnym klimacie. Choć – jak pokazuje nowy album – nieobce są mu też naturalne barwy. Partia wiolonczelowa ociepla w znacznej mierze chłodny szkielet otwierającego płytę Rhizome, smyczki pojawiają się także później, a w Tendrils mamy jako emocjonalny łącznik ze słuchaczem przetwarzane głosy. Wyróżnia się jeszcze wykorzystujące głosy Proximity.

Na wczorajszym panelu konferencji Digital Cultures, w którym miałem przyjemność brać udział, Krzysztof Cybulski z PanGeneratora (twórca instalacji APPARTUM na DC i Warszawską Jesień, którą powinniście koniecznie zobaczyć) przekonywał, że najbardziej immersyjne są jednak brzmienia naturalne, nieelektroniczne. Że to coś wynikającego z praktyki jego kolektywu zajmującego się sztuką doby cyfrowej. Najwyraźniej McDowall – w którego muzyce zdecydowanie chodzi o immersję – doszedł do podobnych wniosków. Gdy wątku akustycznego brakuje, płyta przestaje tak mocno angażować.

Wątków polskich na albumie The Third Helix nie znajdziemy, są jednak akcenty narodowe. W króciutkim Immanent mamy wrażenie, że sięga do brzmienia typowo szkockich dronów. Jakie? Czy będące efektem syntezy, czy może samplingu? Proszę sprawdzić samemu. Poruszanie się na granicy prawdy i fikcji dźwiękowej to jak próba odróżnienia tego, co widzimy, od tego, co nam się wydaje. Jest głównym elementem tej gry.

DREW MCDOWALL The Third Helix, Dais 2018, 6/10