6 płyt, których warto posłuchać w tym tygodniu

Chętnie podrzucę 13 albo 14 płyt, których warto posłuchać w ten weekend, ale dajcie mi ze dwa tygodnie. A, nie ma dwóch tygodni? Za tydzień lista premier jeszcze dłuższa? W takim razie musi wystarczyć to, co jest, kilka wskazań – okropnie niekompletnych, ale obiecuję, że wartych chwili uwagi. W dodatku poniższa szóstka będzie – z góry ostrzegam – pełna skrajności. Od muzyki współczesnej do wypolerowanego popu, od uduchowionego bluesa do abstrakcyjnego hip-hopu.

CHRISTINE AND THE QUEENS Chris, Because
Dlaczego? Żeby teraz siedzieć i zastanawiać się, czy Michael Jackson drugiej dekady XXI wieku może być kobietą. I czy płeć w ogóle ma tu jakieś znaczenie. Żeby się zastanawiać, czy nowa supergwiazda popu może dla odmiany pochodzić z Francji (Nantes), ba – czy taki pop może być śpiewany po francusku. Oczywiście, jak to z popem, jest to płyta gładziutka, aż za bardzo wyczyszczona (nie chodzi nawet o edycję wokali, ale ogólny retusz wszystkiego), ale plastik dobrej jakości też się przydaje. Christine and the Queen przynosi nieco wstydliwej przyjemności ze słuchania muzyki prostej i rozrywkowej, w dodatku jeszcze (w moim wypadku) w piątek, w godzinach pracy. Ale najciekawsze doświadczenie tej płyty to odsłuch w całości wersji angielskiej, a później francuskiej na dwupłytowej wersji deluxe. Angielska wydaje się bardziej zrozumiała, oczywista, a francuska zwyczajnie lepsza, nawet w odpowiedniku Girlfriend nagranego z Dam-Funkiem – z mgiełką funku, którego więcej mogłoby być na całym albumie.
Na początek Girlfriend, albo lepiej Damn, dis-moi

LONNIE HOLLEY Mith, Jagjaguwar
Dlaczego? Bo to pierwsza płyta tego artysty wizualnego i wokalisty ze stanu Alabama, która dostaje aż tak dobrą ekspozycję. No i kto wie, ile tych płyt jeszcze nagra muzyk, który zdobywa w ten sposób rozgłos w wieku emerytalnym (zaczął muzyczną karierę jako 62-latek). Pisałem o Holleyu szerzej pięć lat temu, jego ekspresja wokalna jest niepowtarzalna, jego podejście do soulu i bluesa od strony estetyki lo-fi – wyjątkowe, w muzyce potrafi zawrzeć nieprawdopodobne emocje, pisze bardziej poezje niż teksty piosenek, a tu jeszcze garść tematów dostarczyła mu współczesna Ameryka. Sam mówi o sobie, że jest wykonawcą pieśni protestu, a w muzycznie rzeczy, które robił, nie miały dotąd tak bogatej oprawy – włącznie z gościnnymi występami Laraajiego, udziałem w nagraniach nieżyjącego już Richarda Swifta oraz paru niezłych jazzmanów. Koniecznie, bo to prawdopodobnie ta jedna najważniejsza premiera tygodnia. A może i miesiąca. A może i…
Na początek I Woke Up in a Fucked-Up America (jeśli na BC wciąż nie ma całości, to w serwisach streamingowych już jest)

MILO Budding Ornithologists Are Weary of Tired Analogies, Ruby Yacht
Dlaczego? Bo to raper, którego nie jestem w stanie przestać słuchać i kupować. Mimo że mam świadomość, że abstract hip-hop to z dzisiejszej perspektywy raczej oldskul i konserwatywna stylistyka. Ale to, w jaki sposób Milo płynie w klasycznym i spokojnym stylu, z jazzowym feelingiem, nad podkładami z długich sampli na ciepłych barwach basu, jest doświadczeniem bardzo pożądanym przy weekendowym odsłuchu. Jak zwykle znakomite beaty różnych autorów (Kenny Segal, własne pod pseudonimem Scallops Hotel itd.), ale talent do mikstejpowego układania różnych nagrań w płynny program już po stronie Rory’ego Ferreiry, czyli samego Milo. Płyta z gatunku tych, których się nie wyłącza.
Na początek Mythbuilding Excercise No 9, później i tak pójdzie naturalnie

KASPER T. TOEPLITZ / ZEITKRATZER Agitation | Stagnation, Bocian
Dlaczego? Bo to spotkanie świetnego kompozytora polskiego pochodzenia i kapitalnej niemieckiej orkiestry muzyki współczesnej, którego efekt jest (jak już opisałem kilka dni temu) na poziomie brzmienia porażający i pokazuje, co może zrobić z elektronicznym pierwowzorem żywy zespół. No i dokumentuje to ważny moment dla istotnej imprezy.
Na początek partytura elektroniczna, później wykonanie zeitkratzera – albo wszystko naraz, jeśli macie odpowiednie warunki

OXFORD DRAMA Songs, Art2
Dlaczego? Bo w dniu premier wielu znaczących polskich płyt to jest ta jedna, którą zainteresowałbym się w pierwszej kolejności – na pewno nie wielka, ale przyjemna. Wrocławski duet potwierdza znany z In Awe talent do pisania bezpretensjonalnych piosenek. Ich długie, miękkie, śpiewne frazy wyraźnie odstają od konkurencji – w większości bardziej nerwowej i myślącej o melodiach w bardziej zrytmizowany sposób. Małgorzata Dryjańska rozwija się tu wokalnie, a nowa muzyka brzmi bardziej organicznie, przynosi więcej partii gitar i na tle opisywanej wczoraj konkurencji electropopowej też się wyróżnia.
Na początek Velvet

PRINCE Piano & a Microphone 1983, NPG/Warner
Dlaczego? Wszystko opowiedziałem wczoraj – tu link.
Na początek Why the Butterflies