Sprzęt, czyli co mi zrobili Francuzi

Jakość teoretycznie rozmija się z ilością, ale czasem jedno drugiemu pomaga – pomyślałem sobie, wracając z rozmowy z jednym z czytelników Polifonii, którego poznałem przy okazji wczorajszego spotkania autorskiego Janka Błaszczaka. W rozmowie padło pytanie, jak nadążam ze słuchaniem. A ponieważ nie nadążam, odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że trochę pomaga mi słuchanie w biegu, które ostatnio poprawiło się dzięki nowym słuchawkom, najlepszych na jakie trafiłem w sprzęcie przenośnym, francuskiej firmy na F. Kupionych przypadkowo, bo nie dowierzałem, że coś w tej dziedzinie rzeczywiście mnie może przekonać, a cena na półce była wysoka (przekonał mnie równie wysoki rabat). Nie będę reklamować, skoro sam dołożyłem do tego interesu, ale zainteresowani się domyślą. A ja mam sprzęt, który mnie nie męczy nawet przy długim słuchaniu. I bonusową godzinę w ciągu dnia, którą zwykle spędzam w komunikacji miejskiej, odzyskałem w ten sposób dla muzyki.

W ogóle zaczynam czuć, że z Francuzami na rynku audio mi po drodze. Nie chodzi mi już o wspominaną w weekend płytę Christine and the Queens – jedną z najbardziej zaskakujących popowych płyt z Francji w ostatnich latach. Chodzi o to, że kultura słuchania we Francji zawsze stała na wyższym poziomie niż kultura grania – na scenie alternatywnej więcej było ciekawych inicjatyw festiwalowych, ciekawych sklepów i nawet przytomnych krytyków niż dobrych zespołów. Producentów sprzętu także. Oprócz słuchawek na F mam w domu – jak sobie uświadomiłem – kolumny głośnikowe tej samej firmy, które już wcześniej bardzo polubiłem. I jeszcze kompakt i wzmacniacz firmy na M, też manufaktury z Francji. I też niezbyt drogie, bo nie o to chodzi – zresztą kupione okazyjnie w serwisie na A – za to, podobnie jak te głośniki i słuchawki, bardzo „przezroczyste”. A przezroczystość, neutralność są upragnionymi cechami kogoś, kto musi słuchać dużo i często. I wcale nie wymaga kolosalnych nakładów finansowych na sprzęt – a piszę to po latach doświadczeń i wielu różnych urządzeniach, których miałem okazję słuchać.

Każdorazowa lektura miesięcznika „Estrada i Studio” (a właśnie przeglądałem numer wrześniowy) utwierdza mnie w przekonaniu, że muzycy mają podobnie. Nowe syntezatory analogowe, moduły, wtyczki, rozmowy z artystami, którzy tego wszystkiego używają – z mnóstwa urządzeń i programów trzeba w końcu coś wybrać i wykorzystywać na co dzień, przestając myśleć o ciągłym ulepszaniu. Niekoniecznie kończy się na najdroższym i największym. Co więcej – że niewielkie gabarytowo syntezatory typu Teenage Engineering OP-1 (kiedy pierwszy raz to zobaczyłem, przyniesione lata temu do studia radiowego przez jednego z muzyków, wydawało mi się zabawką) mają nieprawdopodobne możliwości w stosunku do gabarytów.

Kto miałby o tym wiedzieć więcej niż Paweł Pruski, który ma w „EiS” stałą rubrykę Świeże dźwięki o nowych nagraniach muzyki elektronicznej, a zarazem jest od lat obecnym na tej scenie twórcą? Dwa tygodnie temu opublikował – jako Pruski – płytę Sleeping Places, którą kupił mnie od razu (choć w praktyce to raczej ja kupiłem to, co robił) m.in. właśnie ze względu na jakość. I dopiero podczas tej lektury „EiS” przypomniałem sobie, że to ten sam człowiek, łapiąc się za głowę. Wszystko się zgadza.

Sprzęt jest tu nie francuski, tylko raczej szwedzki, sądząc po nazwach Teenage Engineering i Electron, których urządzeń Pruski używa. Ale efekt końcowy mało się kojarzy z inżynierią. Sam twórca wskazuje na czas i związane z nim wielokrotne powtórzenia, powodujące realną zmianę. Zaczynamy więc w jednym miejscu i – jak to w muzyce elektronicznej, bazującej bardziej na modyfikacjach brzmienia niż melodii – niepostrzeżenie kończymy w zupełnie innym. Wypada jeden włos. Ale po 140 tysiącach powtórzeń jesteś łysy – czytamy w autorskim wprowadzeniu. Zabawnym i obrazowym, ale przy okazji dotykającym istoty rzeczy. Modulacje i transformacje – jak głosił tytuł historycznej, ale ciągle aktualnej kompilacji z muzyką elektroniczną, która wyszła już ćwierć wieku temu.

Sleeping Places jest płytą statyczną, a zarazem wysyconą brzmieniowo do maksimum, z bardzo dobrą jakością dźwięku. Uformowaną w struktury eleganckie, na pograniczu ambientu. Bez szczególnych eksperymentów i bez uderzania intensywnością, na jakie w tej chwili sprzęt pozwala z łatwością (weźmy fragmenty nowego The Field, jak zwykle dość ciekawego – i bardziej agresywnego, intensywnego niż kiedyś). Za to z odniesieniami do brzmień akustycznych – klarnet basowy w May czy echo smyczków (zapewne samplowanych i modulowanych) w House. Z wykorzystaniem transformowanego ludzkiego głosu. W ciągłym procesie. I z jednym dość spektakularnym momentem zatopienia w – brzmieniowo wysokiej jakości – szumie na koniec najlepszego chyba na tej płycie, a na pewno najodważniejszego finałowego utworu Dandelion. To ostatnie nagranie cały ten senny cykl utworów zamyka rodzajem pętli, czymś jak szybkie wycofanie taśmy – w mgnieniu paru sekund słyszymy, czym mogłaby być ta opowieść dźwiękowa o czasie i transformacji przewijana na podglądzie. Dobra kropka na „i”, równie dopracowana co cała reszta.

PRUSKI Sleeping Places, Four Tapes 2018, 7/10