Czarna polska jesień

Nie, to nie będzie kolejna recenzja Kleru. Choć film znakomity, mocny, choć niejednostronny, z kapitalną rolą Jacka Braciaka i oszczędnie dozowaną, ale zaskakującą muzyką Mikołaja Trzaski. Swoją drogą w mieszkaniu granego przez Braciaka ks. Lisowskiego zobaczymy pewne elementy wystroju, które pozwalają go uznać – choć postać fikcyjna – za potencjalnego czytelnika prasy audiofilskiej, muzycznej, fanpage’a „Są na świecie płyty, o których nie śniło się młodym klerykom”, Polifonii, a może nawet Trzech Szóstek. Szczegóły tropcie na własną rękę. A ja muszę przyznać, że udało mi się siebie samego rozbawić – nie filmem (który, wbrew trailerowi, komedią nie jest). Dokładniej – precyzyjniej rzecz ujmując – Chaciński sprzed 14 lat rozbawił tego dzisiejszego, ale rzecz ma w sobie coś takiego, że warto się tym podzielić.

Ale po kolei: ukazała się właśnie reedycja (po latach) płyty Echo Paula Wirkusa, więc (jak mam w zwyczaju) zajrzałem do swojego prywatnego archiwum, gdzie trafiłem m.in. na dokument z tracklistą audycji Nokturn z listopada 2004, jednej z pierwszych, jakie prowadziłem w radiowej Dwójce, a już na pewno jednej z pierwszych solo, co (wiecie, to jednak dość wyjątkowa antena) budzi respekt, spięcie, wywołuje suchość w gardle itd. – wstęp do programu trzeba sobie napisać, żeby nie było jakiegoś kompromitującego fakapu w pierwszej minucie. I tak oczom moim ukazuje się ów wstęp:

W kolejnym wydaniu Nokturnu wita państwa Bartek Chaciński [czasem lepiej sobie napisać własne nazwisko, bo w chwilach stresu łatwo się pomylić – przyp. aut.]. Tym razem wyjątkowo nie w towarzystwie Jacka Hawryluka, ale jak zwykle z porcją muzyki pogranicza – tym razem będzie elektronicznie, jesiennie i po polsku, choć słuchać będziemy polskiego muzyka na stałe mieszkającego w Niemczech, a do nas wracającego tylko na koncerty. Już niebawem po raz kolejny zresztą odwiedzi nasz kraj. Mowa o Paulu Wirkusie. To artysta z jednej strony bardzo ceniony w Polsce, z drugiej jednak – przynależący wyraźnie do całej fali twórców elektronicznych, którzy próbują połączyć dwa światy – świat dźwiękowy muzyki ambient, a do tego minimal music, z tym, co nazwać można najogólniej sztuką hałasu, nurtem noise. To wydawałoby się dwa bieguny, ale jednak udaje się je połączyć i w twórczości Wirkusa współistnieją na dwóch planach. Wirkus, dawniej perkusista, odkrył w sobie dość późno talent kompozytora muzyki elektronicznej, zadebiutował solo pod koniec lat 90., a w roku 2000 wydał bardzo ciekawą i dobrze przyjętą płytę „Mimikry”. Z niej na początek jedno nagranie dobrze ilustrujące jego styl – „For M”.

Tyle lolkontentu sprzed lat. Dalej następowała lista utworów – pełna godzina z Wirkusem, niestety, nieuwzględniająca debiutanckiej solowej kasety Echo z 1999 r., której wtedy chyba nawet nie miałem. To błąd, bo materiał, wznowiony dziś przez Gusstaffa na wyciętej w serii Don’t Sit On My Vinyl! płycie, sprawdza się nieźle. I ma dużo cech robiących z niego idealną płytę testową dla takich samoróbkowych technik wydawniczych.

Przede wszystkim, Wirkus jest tu bardziej minimalistą (odwołując się do tych siermiężnych podziałów muzycznych, które proponowałem 14 lat temu – utwór Nelkenrauch jest wręcz demonstracyjnie okrojony z naddatków). A poza tym tworzy muzykę mocno angażującą brzmieniową – zbudowana na trzaskach, glitchach, stukotach, krótkich samplach i prostych pogłosach płyta robi czasem wrażenie, jak gdyby to skrobanie czy perkusyjne dźwięki rodziły się wręcz bezpośrednio w kolumnach głośnikowych. A to z kolei bardzo mocno eksponuje pracę nad nośnikiem winylowym – bo to jedyne stricte mechaniczne źródło dźwięku, jakie można mieć. Ciekaw jestem skądinąd innych płyt wyciętych w ten sposób. Oczywiście wiele pozostawia do życzenia uboga szata graficzna – płytę dostajemy w porządnej kopercie i obwolucie, ale bez nadruków, z naklejkami zawierającymi minimum koniecznych informacji (trudno narzekać – to w końcu limitowane do 66 kopii wydawnictwo). Tyle że przy tym jakość wycięcia zostawia w tyle większość tłoczonych wydawnictw, które dziś wychodzą. Warto posłuchać którejś z pozycji z Don’t Sit On My Vinyl! – choćby dla wyrobienia sobie opinii o różnicach. A Wirkus ze swoim ówczesnym podejściem do dźwięku wydaje mi się odpowiedni.

PAUL WIRKUS Echo, Gusstaff/Don’t Sit On My Vinyl! 1999/2018, 7/10

To również dobra okazja, żeby przywitać nowego wydawcę winyli w Polsce, czyli Shovel Head Records, dzięki których uprzejmości mogłem posłuchać raz jeszcze Polygondwanaland grupy King Gizzard and the Lizard Wizard. O samej płycie – niezłej nawet jak na wyjątkowy zeszłoroczny cykl pięciu albumów australijskiego zespołu psychodeliczno-rockowego – pisałem przed rokiem. Ale po wielu miesiąca ukazują się kolejne wydania – w końcu zespół wykonał z tym materiałem manewr niespotykany i zezwolił na publikację temu, kto chciał, umieszczając w sieci wersje po masteringu, włącznie z przygotowanym materiałem do edycji winylowej. Namnożyło się więc edycji – a wśród nich mamy kolorowe (i marmurkowe) winyle opublikowane przez naszą, polską wytwórnię. W porządnym kartonie rozkładanym w zadrukowany gatefold oraz dodatkowym arkuszem z tekstami w języku Esperanto. Płyta jest być może najbardziej TYPOWYM dla tej grupy – o ile wolno mi użyć takiego słowa – albumem KGATLW z zeszłego roku. A tłoczenie – dwa razy po 250 egz. w dwóch wersjach kolorystycznych, 180-gramowy winyl, made in Poland – nie pozostawia nic do życzenia. No i przy okazji pierwsza pozycja w katalogu, w którym numerem dwa ma być album warszawskiego tria Tentent.

Wydaje się, że rację miał jeden z wydawców, przekonujący mnie ostatnio, że Polska, tak mocno opóźniona przez wiele lat w powrocie do czarnych płyt, może się stać szybko dostarczycielem winyli w jakości konkurującej z najlepszymi europejskimi tłoczniami. Oba dzisiejsze przykłady – choć w różnej skali – to dobrze (niech już będzie za tą audycją sprzed lat) ilustrują. No i nie do końca czarna ta jesień, biorąc pod uwagę barwy tego drugiego wydawnictwa, w sumie nawet całkiem kolorowa.

KING GIZZARD AND THE LIZARD WIZARD Polygondwanaland, Shovel Head 2018, 7-8/10