Ojoj, brytyjski efekt jojo

To już druga w tym roku solowa płyta Damona Albarna nagrana dla niepoznaki pod nazwą jednego z jego zespołów. I to nawet bez angażowania Blur. W dodatku druga z grubsza o tym samym – wprawdzie na Gorillaz Brexit wsączał się raczej przez ogólny nastrój albumu i deklaracje Albarna i Hewletta składane przy okazji wywiadów, a tutaj mamy regularny brexitowy concept album, to jednak zostaje wrażenie pewnego uporu. Jeśli nie leciutkiej monotonii. Dobrze się przez tę powłokę przebić i posłuchać, co autor miał na myśli, bo wygląda na to, że warto było przy tej okazji reaktywować uśpiony od 11 lat projekt z Paulem Simononem (The Clash), Tonym Allenem (Fela Kuti itd., wiadomo) i Simonem Tongiem (The Verve). Nowy album supergrupy The Good, The Bad And The Queen mówi jednak o czymś więcej niż tylko o nastroju Albarna. Mnie na przykład udowodnił, że jest jeszcze miejsce dla żywego dziennikarza piszącego o płytach – ale o tym poniżej.

Pierwsza rzecz, która trochę mi przesłoniła istotę rzeczy przy pierwszym słuchaniu to ta teatralność, wodewilowość Merrie Land. W połączeniu z niezbyt ładną okładką sugeruje coś mniej znaczącego niż to w istocie jest. I druga: na początku mało słychać cechy charakterystyczne muzyków tego zuperzespołu, jak gdyby Albarn chciał się wyzbyć tego, co na pierwszej płycie tworzyło swoisty amalgamat czterech osobowości i było spotkaniem dubu, punka, afrobeatu i Brit-popu. Tu pierwszy bardziej zdecydowany afrobeat pojawia się w Nineteen Seventeen, choć mam wrażenie, że do końca płyty umiejętności i wciąż wysoka forma (rok temu opisywałem jego udaną płytę autorską, a niedawno kapitalną epkę z Jeffem Millsem) Allena bywają trochę niewykorzystane. Dubowy bas Simonona wprowadza klimat The Clash dopiero w The Great Fire – później ten charakterystyczny styl zatriumfuje w znakomitym The Truce of Twilight. Za to niemal od początku pojawia się kwartet smyczkowy. Później okazuje się jednak, że to wszystko poświęcenie dla sprawy, którą jest stworzenie spójnej, melancholijnej opowieści o odpływaniu Wielkiej Brytanii od reszty Europy.

Jak to zwykle bywa na albumach Albarna, poza utworami na niezłym średnim poziomie są jednak takie, które wynoszą go na poziom rzadko osiągany przez innych. Tutaj jest to centralny Lady Boston: And where do I go now? / And where does it seem to be free? / Where do I go now? / Where will you carry me? Niesamowity utwór z chóralną aranżacją (śpiewa walijski Côr Penrhyn, zespół z historią sięgającą XIX wieku). To główne pytanie tej płyty: do czego ma wracać porzucająca UE Wielka Brytania? Do idyllicznej wizji kraju sprzed dziesiątków lat, a może nawet sprzed wieków? Do małych, lokalnych kultur i historii, które wspomina kilka utworów z płyty? Odpowiedź przynosi utwór Ribbons – ta stara Anglia, stara Szkocja i dawna Walia są martwe, nie żyją, pozostają tylko wspomnieniem. A postawę Albarna wobec Brexitu zdaje się wyrażać The Last Man to Leave. To on jest tym ostatnim człowiekiem, który wyjedzie. Bo choć brexitowcom może się wydawać, że to Unia wyjedzie z Wysp, tak naprawdę wyjeżdżają, a może odpływają oni sami.

Oczywiście, dziś wiemy o całym zjawisku więcej niż Albarn w momencie, gdy kończył tę płytę. Sytuacja nie jest bynajmniej oczywista. Rozkład emocji w jego kraju się zmienia – być może nawet dojdzie do kolejnego referendum. Bo Theresa May najpewniej podpisze za kilka dni umowę brexitową, co formalnie wprowadzi Królestwo z Unii, ale ewentualne referendum może je wprowadzić z powrotem. Zapewne na nowych warunkach, więc można zakładać znów niechęć, znów przewagę przeciwników Unii, znów presję do wyjścia itd. Coś jak efekt jojo. Album The Good, The Bad and The Queen jest o tyle sensowną artystyczną reakcją, że w takich warunkach nie straci na aktualności. Opisuje pewien stan ducha Brytyjczyków żyjących marzeniem własnej wyjątkowości. A przy tym jest pięknie buntowniczą płytą, która nikogo nie obraża, nie zwraca mocniej obu stron przeciwko sobie. Zapewne takich wypowiedzi potrzeba – bardziej pewnie Brytyjczykom niż nam, ale może i u nas przydadzą się na przyszłość jako wzór?

Ciekawe wydaje mi się na tej płycie jeszcze jedno: udowadnia, że cały nurt wielkich opowieści muzycznych o Wielkiej Brytanii z ostatnich lat – od Let England Shake PJ Harvey, przez ostatni album Richarda Dawsona, po właśnie tę płytę Albarna – łączy jedna rzecz. Zwracanie się ku folkowym korzeniom. Rewidowanie starych opowieści, dawnych motywów, zapomnianych pieśni i brzmień. Może nie jest to dokładnie taki rodzaj retro-buntu, jaki przyniosły u nas RUTA czy Hańba!, ale filozoficznie całkiem blisko. A to sprawiałoby, że w obrębie tego całego mętnego retro wytworzył się jakiś namacalny, bardziej konkretny nurt komentujący teraźniejszość. Wart pewnie dokładniejszego zbadania i nazwania.

Przy okazji: słuchałem Merrie Land na Spotify i zwracałem uwagę na to, co podpowiada mi sztuczna inteligencja, gdy już krótka (37 minut) płyta dobiegnie końca. Zwykle dostawałem utwory z poprzedniego albumu The Good, The Bad & The Queen. Raz Interpol, innym razem Suede, Annę Calvi, pojawił się jeszcze solowy Richard Ashcroft. Wszystko jakoś tam logiczne, ale przecież prawdziwa sztuczna inteligencja powinna zagrać w tym miejscu właśnie którąś z dwóch ostatnich płyt PJ Harvey albo Peasant Richarda Dawsona. To by miało najgłębszy sens – to albumy klimatycznie i tematycznie pokrewne. Płyty, których należałoby posłuchać w dalszej kolejności. Czyli że żywy dziennikarz muzyczny ma może jeszcze coś do zrobienia?

THE GOOD, THE BAD AND THE QUEEN Merrie Land, Studio 13 2018, 7-8/10