Chichro-polo, czyli realne podsumowanie roku
Tak jak wszyscy dostałem od serwisów streamingowych informację o tym, czego najczęściej słuchałem. A prasa uparcie drukuje na początku grudnia podsumowania tego, co najlepsze. I jak zwykle jest to wyścig bezsensowny, bo przedwczesny. Pomija świetne grudniowe premiery, o których pisałem w zeszły wtorek i będę pisać jutro. Dziś raczej nie poprawię nikomu humoru garścią informacji o tym, co REALNIE królowało w roku 2017. Bo to, czego NAPRAWDĘ masowo słuchali ludzie i co kupowali, trochę śmieszy, a trochę straszy. A nawet boli, choć trzeba przyznać, że jest przy ty, dość interesujące, bo pokazuje tendencję, o której mało kto pisze.
1. Piosenka, której NAPRAWDĘ Polacy słuchali
SŁAWOMIR Miłość w Zakopanem
Roczny numer jeden serwisu YouTube w Polsce – 54 mln odsłon. Z refrenem Miłość, miłość w Zakopanem, polewamy się szampanem i niby to kabaretowymi nawiązaniami do rocka (Sławomir wcielający się we Freddiego Mercury’ego) jest to idealna muzyka disco polo dla aspirującej miejskiej publiki. Ale przede wszystkim skok na kasę bez owijania w bawełnę – więcej romantyzmu znajdziecie u Zenka Martyniuka. Z dołu przepraszam za to, co u góry.
2. NAPRAWDĘ popularni na żywo
NOCNY KOCHANEK
To znowu x-polo, tyle że zachodzące nas niejako od tyłu i mówiące niemało o tym, gdzie wyparował z młodzieży buntowniczy duch. Jest to też proste przełożenie kina Patryka Vegi na rynek płytowy – kiczowate treści podawane na znieczuleniu pikantnego, czasem lekko wulgarnego, lecz mocno czerstwego dowcipu. A w realiach rynku muzycznego: po prostu Bracia Figo Fagot w wersji metalowej. Sprawni instrumentaliści bez pomysłu na nową muzykę, za to z kapitalnym pomysłem na zarabianie pieniędzy kabaretem na muzycznym silniku Iron Maiden, Accept, Running Wild czy Helloween. Dlaczego taka kategoria? Wystarczyło być na Przystanku Woodstock albo chociaż prześledzić relacje z tej ciągle najbardziej masowej z imprez nad Wisłą – w każdym razie podbili festiwal, o czym świadczy wydane właśnie koncertowe CD i DVD. Jeśli kogoś to śmieszy, prawdopodobnie nie powinien prowadzić samochodu. Albo nawet mieć prawa jazdy. A to, że członkowie Nocnego Kochanka jeszcze chodzą o własnych siłach, jest dowodem głębokiego pacyfizmu i tolerancji, które są realnymi fundamentami naszej sceny metalowej.
3. NAPRAWDĘ promowana w telewizji
MARYLA RODOWICZ
Od Maryli – romansującej z disco polo – rok się zaczął. Na Maryli – być może w duecie ze Sławomirem, bo jego tym razem ściąga TVP (na Sylwestrze 2017 w telewizji publicznej będzie oczywiście i Zenek Martyniuk) – rok się skończy. Po drodze, podczas afer z czerwcowym i wrześniowym Opolem Maryla też była główną gwiazdą i wywoływała kontrowersje, złapana w kleszcze między polityczną maszynką z Woronicza a występującymi przeciw upolitycznionej selekcji artystami. Ostatecznie zgarnęła prawie całą pulę – i dosłownie, i w przenośni – topiąc zarazem promocyjnie swoją nową płytę, co zresztą przewidywałem, pisząc o sytuacji na Polifonii. W ogóle już stanowczo za dużo poświęciłem przypadkowi Maryli, więc poprzestańmy na tym, że telewizję wygrała.
4. NAPRAWDĘ wspomagani przez rząd
CONTRA MUNDUM
O tym zjawisku już parę słów pisałem, ale może ktoś jeszcze nie zna piewców historii żołnierzy wyklętych, którzy z pieśnią na ustach jadą ratować przed moralnym upadkiem Wyspy Brytyjskie, fundując słuchaczom terapię poprzez kąpiele w najbardziej patetycznych gatunkach kiczu. Pierwsza ekspedycja zrealizowana za pieniądze polskiego podatnika (150 tys. zł z programu MSZ obwołującego przy okazji CM „ambasadorami polskiej kultury”) okazała się podobno nieudana, ale krucjaty – wiadomo – trzeba ponawiać. Cieszy dobre samopoczucie zespołu, który w oświadczeniu po częściowo odwołanej trasie napisał: Atak na zespół Contra Mundum jest zorganizowaną akcją środowisk, którym nie jest na rękę propagowanie wartości, jakie niosą słowa poezji śpiewanej przez zespół. Czekamy na wspólną trasę z Nocnym Kochankiem w ramach przeglądu polskich osobliwości. Stylistyka podobna, można się tylko pospierać, kto ma dłuższe faktury. Zresztą CM w rzeczywistości byłoby nawet dużo zabawniejsze niż Kochanek – gdyby nie to, że jest na śmiertelnie serio. Patriotyczna inba trwa.
5. Płyta, która NAPRAWDĘ się sprzedawała
SAM SMITH In the Lonely Hour, Universal 2017
Prostacka męska odpowiedź na Adele, jednostajna repertuarowo, nieciekawa wokalnie, z kierunkiem wyznaczanym najwidoczniej przez księgowych, a nie producentów. Zresztą pisałem o tej płycie tutaj, typując zresztą zwycięstwo tej szmiry nad lepszym repertuarem. Słusznie – Smith może się już na tym etapie pochwalić potrójną platyną. Lepiej nawet od nowego – słabiutkiego zresztą – Eda Sheerana (najpopularniejszym artystą roku na Spotify), a ten ma na koncie platynę (20 tys. egz.) ledwie pojedynczą. Ale my zawsze akceptowaliśmy wokalistów wchodzących do strefy kiczu przez krainę łagodności (pamiętacie Garou?).
6. NAPRAWDĘ najpopularniejsza piosenka na świecie
LUIS FONSI Despacito, feat. Daddy Yankee, Universal Latino 2017
Wydana na singlu w styczniu, dziś ma 4,4 mld (Gangnam Style – że tak przypomnę dawne hity internetu – ma dziś ledwie 3 mld) odsłon na YouTube. Dobra informacja to fakt, że po raz kolejny po PSY najgłośniejszą piosenką roku jest utwór spoza obszaru anglosaskiego (choć już z obszaru działania dolara amerykańskiego – Fonsi to Portorykańczyk, oczywiście udział Justina Biebera w jednej z wersji musiał być pomocny) – powoli robi się z tego tendencja. A zła to fakt, że mamy do czynienia z latynoską odmianą disco polo w rytmice reggaetonu, który wcześniej czy później musiał się rozpanoszyć na świecie. Co więcej, Despacito ma nominacje do Grammy w dwóch podstawowych kategoriach (piosenka i nagranie roku) i pierwsze miejsca na listach bestsellerów na całym świecie. W Polsce – ponad 80 tys. sprzedanych egzemplarzy i status poczwórnie platynowego singla. Do tego w polskiej strefie YouTube’a w czołówce 10 najchętniej oglądanych klipów roku aż cztery różnego typu parodie Despacito. Co przynosi dwie proste konkluzje. Starą: kicz jest nieśmiertelny. I nowszą, opisującą polskie realia: w dalszym ciągu najbardziej nawet prymitywna treść opakowana w kabaretową formułę staje się popularna. Jak napisał Marcin Flint w jednym z najtrafniejszych, jak się okazuje, opisów polskiej sceny muzycznej w 2017 roku (Boki zrywać, „Gazeta Magnetofonowa”, 2/2017), trochę śmieszno, trochę straszno. Moim zdaniem nawet bardziej to drugie. To rodzaj wyrafinowanej tortury – coś jak w XIII księdze „Tytusa”, podczas wyprawy na Wyspy Nonsensu. Bo – jak chyba nieźle widać z powyższego zestawienia – nie uciekniecie przed tą falą chichro-polo.
Komentarze
Jałowy komentarz. pod niepotrzebnym artykułem:)
@StiBe –> pozostałe 1363 wpisy na blogu też czekają na komentarz 🙂
Nie chciałem być złośliwy.
Artykuł napisany jak zawsze znakomicie, tylko temat nieciekawy.
Poza tym dołożyłem po 1 odsłonie każdemu z tych wykonawców, dokładając się do ich sukcesu.
Wszystko ok. Zdaję sobie sprawę z błahego charakteru materii, ale po prostu inaczej traktuję takie wpisy. Jutro też będzie dzień – i wpis, o dużo większym ciężarze gatunkowym 🙂
Ostatnio odświeżyłem sobie muzykę, przy której buntowaliśmy się, jako nastolatki, jakże to aktualne (Proletaryat – Czarne szeregi – 1993). To o czym traktuje artykuł jest straszne 🙁
@StiBe –> Przecież temat jest bardzo ciekawy. Oczywiście nie z muzycznego punktu widzenia. Ale socjologiczna analiza zjawiska jest fascynująca. W czasach kiedy z taką łatwością można dotrzeć do tak dużej ilości doskonałej muzyki panują wszechobecne kicz i szmira. Co więcej jak wyraźny staje się rozdział między tą częścią słuchaczy, która interesuje się muzyką od tej, która słucha „tego co wszyscy”. Zawsze z przyjemnością czytam o „prawdziwym mainstreamie”.
Temat ciekawy, czadowe dwie pierwsze okładki i tytuły, chociaż cały dzień się zbierałam na odwagę żeby to odpalić.
Btw. pan o smutnej twarzy Sam Smith promował ostatnio swoją płytę i jej smutną okładkę u Jimmy Fallon’a.
Kicz i szmira zawsze królowały w tzw. mainstreamie. Nie jest to zależne od czasu, miejsca ani rozwoju techniki. Gawiedź (czyli większość odbiorców, niestety) POTRZEBUJE, a nawet PRAGNIE błahego syfu, albo czegoś co udaje nie-syf, a jest wciąż zwykłym syfem. Ważne żeby było skocznie albo z nadmiarem egzaltowanych emocji albo totalnie głupkowatym tekstem. Podejrzewam, że jest to niezmienne od niepamiętnych czasów i tak to zostawmy. Muzyka ambitniejsza zawsze będzie miała swoją publikę. Fakt, że mniejszą, ale będzie miała. 🙂 Nie przejmujcie się milionami lajków dla Smitha czy innych PSY’ów. Pomyślcie ile miliardów lajków miałaby „Macarena” gdyby YouTube był w rozkwicie w latach 90tych 😉
PS Wpis świetny! Brawo dla Pana Gospodarza.
Jeśli chodzi o „chichro-polo” to bardzo silnym nurtem są „motoryzacyjne” parodie przebojów. Chyba wzięło się to od Letniego chamskiego podrywu i „Czinkłączento”, ale teraz to podobne przeróbki idą w dziesiątki i mają po miliony wyświetleń.