Ostateczne starcie Taylor Swift z Samem Smithem

Kiedy u nas młodzież walczy o sprawy wielkiej wagi i 60 tys. osób (według danych policji) paraduje radośnie (według wypowiedzi rządu) za transparentami o „białej Europie” i wśród haseł antyislamskich, których, jak się później okazuje, nikt z paradujących nie widział i nie słyszał, ta bardziej zdeprawowana zachodnia młodzież bawi się przy listopadowych premierach płyt Sama Smitha i Taylor Swift. Kiedy u nas otwarta na świat młodzież idzie pod hasłami My chcemy Boga, ale wydaje się interesować głównie wyznawcami Allaha, a później ląduje na kebabie – sam widziałem – światowa młodzież swoje uczucia lokuje jednak w najpopularniejszych wykonawcach muzycznych, kupując ich płyty. W tym kontekście można by nawet uwierzyć w hasła o tym, że Polska uratuję cywilizację Zachodu. Gdyby nie to, że kupowanie płyt z nagraniami ulubionych wykonawców ma w kulturze Zachodu lepszą i pochłaniającą mniej ofiar tradycję niż wojny religijne i postulaty czystości rasowej. Więc może jednak posłuchajmy płyt, które ludzie kupują.

Sam po raz pierwszy słuchałem nowej Taylor Swift w piątek późnym popołudniem, wykonując zaległą papierkową robotę z całego tygodnia. I nawet mi się spodobało. Co uznałem za syndrom piątkowego przepracowania – analogiczny do tego, który spotyka ludzi wyganianych w niedzielę wieczorem z knajpy słowami Go home, you’re drunk. Oni też się dobrze czuli, gdy ich wyprowadzali z lokalu. A zatem piątkowym ekwiwalentem dla wyrzucanych z pracy mogłoby być Go home, you listen to Taylor Swift. Postanowiłem więc wrócić do niej w niedzielę, żeby sprawdzić, czy dalej się sprawdza.

Problem w tym, że jak się później zorientowałem, w streamingu po utworach z nowej płyty Reputation zaczęły lecieć te z albumu 1989. I to te podobały mi się bardziej, więc skoro (tu zerknąłem do starych notatek) album 1989 swego czasu nie przypadł mi do gustu, tej nowej płyty tym bardziej nie powinienem polubić. To, co robi Swift, jest otwarte, gwiazdorskie w bardzo ejtisowym sensie tego słowa (chodzi o ambicje bycia globalną supergwiazdą, niezamykanie się na żadną publiczność – bo muzyka zupełnie do tamtej epoki nie nawiązuje), ale w sensie muzycznym – mocno przedwczorajsze. Zatrudniać dziś Maxa Martina to trochę tak, jak gdyby do budowy współczesnego komputera wykorzystywać komponenty sprzed kilkunastu lat i zainstalować system Microsoft Vista. Z jednej strony – trudno, żeby bezproblemowo działało coś, co szwankowało już w czasach Britney Spears. Potwierdza to zresztą fakt, że napisana przez Jacka Antonoffa końcówka płyty jest mniej odklejona od rzeczywistości. Martin – machaniem trapami, potężnymi basami i uciekaniem do estetyki klubowego nurtu garage – trochę za bardzo się stara brzmieć współcześnie, by go nie uznać za dinozaura. I Did Something Bad albo Dancing with Our Hands Tied mógłby sprzedać na płycie Spears. Z drugiej strony – napisane z Edem Sheeranem End Game to murowany hit, który będzie mógł rywalizować z przebojami afroamerykańskich gwiazd, a co za tym idzie Swift pozostanie jedną z ostatnich superpopularnych białych bohaterek w tym biznesie.

Marsz Niepodległości lubi to.

Cóż, mało kto ma w dzisiejszych czasach większy ukryty kapitał polityczny od Taylor Swift, niegdyś gwiazdy country przez lata działającej w Nashville, aż do wyczerpania możliwości w obrębie tego gatunku, a dziś światopoglądowo trudnej do zaszufladkowania postaci, zarazem jednak chętnie wchodzącej w konfrontację z innymi i bardzo inteligentnie kreującej zarazem swój wizerunek postaci medialnie coraz bardziej wyrazistej. Widać tu zresztą doskonale komercyjny zamysł – kolejny etap przełamywania dawnego wizerunku i kreacji niegrzecznego wampa – pod tym względem Swift, z wielką sławą dobrej i grzecznej dziewczynki wchodzącej w świat brudnego popu ma potencjał gigantyczny. Szkoda, że nie dostał równie mocnej brzmieniowej oprawy.

Call It What You Want – najlepszy z dotychczasowych singli zapowiadających album – najlepiej zarazem opowiada o atutach płyty, które są blisko tych atutów, które Swift ma w sobie od zawsze. Są nimi przywiązanie do dłuższych melodycznych fraz i umiejętność pisania lirycznych, całkiem zgrabnych w swojej popowej kategorii tekstów. No i unikanie nudy – to bardzo różnorodny, przyzwoicie zbudowany pod względem dramaturgicznym album. Produkcja nie jest tu czynnikiem najważniejszym – może dlatego ten stary procesor, a także przeokrutny poziom kompresji, choć drażnią, nie odbierają całkiem przyjemności. Sam bym sobie tego nie kupił, ale innym nie będę odradzał.

Inaczej z Samem Smithem, który jest dla mnie wokalistą utalentowanym (ta skala), ale odpychającym swoim zmanierowaniem. A jego sztab producencki wykazuje się wyjątkowym prostactwem w kreowaniu męskiego odpowiednika Adele, soulowego wokalisty, który przy takim tempie rozwoju komunikatorów głosowych za parę lat będzie ze swoim schematycznym stylem słabszy od Alexy. Rzadko jestem w sytuacji, gdy po raz kolejny nie potrafię wysłuchać płyty bez przeskakiwania na kolejne utwory, poprzez nijakie fortepianowe czy gitarowe ballady i nietrafione wariacje na temat gospel (zszyty z klisz wyciskacz łez Too Good at Goodbyes, do tego Pray z produkcją Timbalanda – ruch podobnie oczywisty jak zakup usług u Martina, ale tu jesteśmy w sferze, gdzie księgowy wydaje polecenia dyrektorowi artystycznemu), poprzez dramaturgicznie uzasadnione, ale fatalnie nagrane partie smyczków (bonusowe Nothing Left For You, i tak niezły utwór na tle całej płyty, w Pray smyczki wprasowane w miks to podobnie zmarnowana szansa – brzmienie albumu to jakiś koszmar reżysera dźwięku). Real love is never a waste of time – jak słyszymy w gitarowym Palace, ale ta płyta owszem, jest.

Może cała moja niechęć do tego białego soulmana bierze się ze sposobu, w jaki przechodzi w falset, może też wynikać z jednostajności repertuarowej, ale dawno nie słyszałem w rządzonym przez księgowych mainstreamie albumu aż tak nietrafionego, pozbawionego wyrazu i nudnego. Próba nieco bardziej upbeatowego grania soulowego w Baby, You Make Me Crazy w zestawieniu z tym, co współcześnie robią choćby artyści z kręgu Daptone Records – a zatem i czerpiąca stamtąd Amy Winehouse – to rzecz odrzucająca jak hasła jak te hasła z sobotniego marszu. Choć Smith pewnie jej bohaterem – jako piosenkarz deklarujący przynależność do społeczności LGBT – nie jest. Informuję jednak, że jest życie w przestrzeni pomiędzy faszyzmem a Samem Smithem.

Ciekaw jestem skądinąd pojedynku tych dwóch albumów na polskiej liście bestsellerów. Typuję zwycięstwo Smitha, ale wyniki postaram się śledzić i relacjonować na bieżąco, podklejając już pod to recenzje zupełnie innych płyt. W każdym razie z przyjemnością wróciłem do słuchania Reputation. I kończę, bo Go home, you’re writing about Sam Smith w poniedziałkowy poranek wydaje się gorsze niż Go home, you’re drunk w niedzielną noc.

TAYLOR SWIFT Reputation, Big Machine 2017, 6/10
SAM SMITH The Thrill of It All, Capitol 2017, 3/10