Melancholerzy znad Wisły

O kryzysie w przemyśle płytowym świadczy to, że coraz częściej musi się ratować muzyką instrumentalną, która dekadę temu zostałaby domeną małych, niszowych wytwórni. I koniec końców nie ma w tym nic złego, choć z pewnym jednak zaskoczeniem obserwuję, jak rozpycha się u nas ten nurt – z robiącym filmową karierę Stefanem Wesołowskim, z nominowaną do Fryderyków (i faworytką paru kategorii) Hanią Rani, z Michałem Jacaszkiem, no i jeszcze z Tomaszem Mreńcą. Melancholijną naturę Polaków wyczuli niczym raperzy naszą skłonność do mocnego języka. Swoją drogą – może nawet sensownie nas opisuje rozdarcie między wschodnią biesiadą z beemkami, ubijaniem masła przez dziewczęta w negliżu i groźnym skandowaniem w skarpecie na głowie a samotnością w eleganckiej pustce skandynawskiego ambientu oblewanej przez morze. Żeby jednak zakończyć (żartobliwe oczywiście) zestawienia z rapem – są na opisywanej dziś płycie Echo Tomasza Mreńcy featuringi. Pojawia się Hania Rani. I Daniel Spaleniak w nowym singlu. Dwa gesty wskazujące na to, że jednak te surowe ostępy świata muzycznego młodego kompozytora zostały trochę uregulowane przez dobrze zorganizowany aparat wydawniczy.   

Dużo się zmieniło od dawnych recenzji Mreńcy na Polifonii. Przede wszystkim – zaczął rzeczywiście pracować dla filmu, o czym spekulowałem jako możliwości na samym początku. A na albumie Echo nieco jeszcze wygładził estetykę, doprowadzając do takiej sytuacji, że granica pomiędzy elektronicznym czynnikiem i brzmieniami skrzypiec staje się rozmyta jak linia brzegowa. Albo jak linia horyzontu w dni, kiedy niebo przybiera kolor morza. Wszelkie skojarzenia z morzem przychodzą po raz kolejny naturalnie, bo to album, na którym morze słychać. Być może także dlatego, że jest żywiołem bliskim autorowi, mieszkającemu od paru lat w województwie zachodniopomorskim. 

Zaczyna się trochę po islandzku, biorąc pod uwagę sposób, w jaki ambientowe plamy konstruowali muzycy Sigur Rós. W utworze Lighthouse mamy – podobnie jak na poprzedniej płycie Peak, o której też pisałem na Polifonii – mamy morze poddane lekkiej cyfryzacji, z dźwiękami mew o charakterystyce R2D2. Tu nie tyle niebo spotyka się z morzem, co spotyka się z nim kosmos. I z przerwą na wejście pianina Hani Rani, a dużo później głos Daniela Spaleniaka, dostajemy na tym albumie pejzaż dźwiękowy chyba najbardziej subtelny z tych, które słyszeliśmy w wydaniu Tomasza Mreńcy. Różnymi środkami – w tym przetwarzaniem brzmienia własnego głosu – autor osiąga wrażenie pełnej spójności. Produkcja odgrywa tu olbrzymią rolę i w tej dziedzinie zmieniło się najwięcej w stosunku do poprzednich wydawnictw tego autora, z rzadka pojawiają się momenty, gdy akustyczne skrzypce stają się jednoznacznie dominującym instrumentem (North Wind), za to pewnym zaskoczeniem może być partia perkusji w The Sea. A najmocniejszy moment albumu to finałowe Esse, który też najmocniej wyrywa nas na chwilę z ambientowych kategorii, pozostając w nastroju melancholii i przypominając najlepsze fragmenty Land i Peak. A jednocześnie, co jest ciągle zaletą muzyki Mreńcy, pozostaje po stronie wytrawnej surowości, nie pozostawia zgagi po nadmiarze słodyczy. 

Pierwszy z albumów Mreńcy – o jednolicie czteroliterowych tytułach – ukazał się w wytwórni For Tune, drugi (z Bartoszem Dziadoszem – tu tytuł dłuższy, Black Lake, ale płyta duetowa) w Requiem Records, trzeci w Nowych Nagraniach, ten wyszedł nakładem Kayaxu. Nie zdziwię się, jeśli kolejny opublikuje Erased Tapes albo Deutsche Grammophon. 

TOMASZ MREŃCA Echo, Kayax 2021, 7-8/10